Rozchylam nie zapięte połówki namiotu.
Bezchmurne niebo wprawia mnie w doskonały
nastrój. To nic, że szczyty spowite są
mleczną poświatą. Zostając tutaj
postawiliśmy na właściwą kartę. Mojego
uniesienia na razie nie podzielają zaspani
współlokatorzy. Samotnie zabieram się za
przygotowywanie śniadania. Kanapki z mielonką i
ciepła herbatka powinny nam wystarczyć. W
międzyczasie oddaję do recepcji pożyczone
kieliszki, co spotyka się ze zrozumieniem
pracującej tam młodej Włoszki.
Moje
nawoływania na posiłek nie skutkują. Mało
tego – z namiotu dobiegają prośby o podanie
posiłku... do śpiwora ! Co za rozpusta ! Ulegam
jednak namowom i bawię się w kelnera. Kopara mi
opada gdy proszą jeszcze o zrobienie kawy i
zaserwowanie jej do namiotu. Gdybym był normalny
to pewnie wyjąłbym wszystkie śledzie ale tym
razem im odpuszczam. Nie trwa to długo. Po
zjedzeniu posiłku nadal nie chcą opuścić
posłania. Tego już za wiele... rozjuszony
wpadam między
to całe towarzycho. Wywiązuje się bitwa. Nie
ma litości nawet dla kobiet. Przebiegu zajścia
nie pamiętam ale efekt mnie zadowala. Heniek
zdradza nam co będziemy dzisiaj kosić. Co
prawda, domyślałem się tego ale do końca nie
byłem pewien. Heniowe urodziny spędzimy na
najtrudniejszej – przynajmniej według
przewodnika - ferracie Dolomitów: Stella Alpina
! Pogoda ogólnie jest dobra – mimo niewielkich
chmurek na niebie – więc plan wydaje się
realny. Pakujemy plecaki a ja z zapartym tchem
czytam w przewodniku:
“T349 Via ferrata Stella
Alpina, wyjątkowo
trudno, 8h30 tam i z powrotem, 1170 m
przewyższenia
Jedna z najtrudniejszych,
jeżeli nie najtrudniejsza ferrata Dolomitów.
Jej celem jest Monte Agner, wybitny szczyt w
grani południowej Pali, a całość składa się
z trzech, różniących się zupełnie
charakterem odcinków, z których jedynie
pierwszy stanowi prawdziwą próbę. Ferrata
została poprowadzona niezwykle śmiało przez
urwiska podcinające ogromne, płytowe zbocze
Lastei d’Agner. Jest to szczyt znajdujący się
po lewej stronie Monte
Agner, jerzeli patrzymy od strony schroniska
Scarpa. Obydwa szczyty rozdzielone są
przełęczą Pizzon i potężną rozpadliną Gran
Canalone. Przed rozpadliną do urwisk przylega
filar. Nim właśnie poprowadzono kluczowy
odcinek ferraty. Po wyjściu z urwiska
droga pnie się stromymi, nie ubezpieczonymi
płytami na przełęcz Pizzon i do biwaku Biasin,
gdzie łączy się z drogą normalną. Od biwaku
obchodzi po stronie zachodniej kopułę
szczytową wspaniałym, widokowym trawersem.
Najważniejszy jest jednak odcinek
pierwszy, decydujący o powodzeniu przejścia. Do
przejścia jest jedynie ok. 250m różnicy
wysokości, ale z tego większość to pionowe
kanty i kominy, gładkie płytowe ścianki i
klasyczne zacięcia. Całe przejście odbywa się
w pełnej ekspozycji – wrażenie jest
niesamowite. Głównym problemem technicznym są
miejscami małe, niewygodne stopnie, co wymaga
użycia znacznej siły ramion. Dla
doświadczonego (na trudnych ferratach)
górołaza będzie to wspaniałe, niezapomniane
przeżycie. Natomiast na pewno nie jest to droga dla
początkujących. Podczas wspinaczki należy
uważać na spadające kamienie i samemu ich nie
zrzucać, bowiem na wielu odcinkach inni
wspinacze znajdują się dokładnie pod i nad
nami. Na koniec charakterystyki warto zadać
pytanie: Czy żeczywiście jest to
najtrudniejsza ferrata Dolomitów? Odpowiedź nie
jest jednoznaczna. Trudniejsze odcinki ma ferrata
Cesare Piazzeta w Selli –
ale
tam jest to po prostu siłowe “pakowanie” na
linie, bez żadnej finezji i techniki i to na
krótkim odcinku. Druga z pretendentek do korony – ferrata
Constantini w grupie Moiazza ma niezwykle trudne
fragmenty, ale są one również krótsze niż w
przypadku Stelli Alpiny. Constantini jest jednak
bardziej wyczerpująca i ma więcej rozmachu,
dłużej też utrzymuje w napięciu. Jeżeli
więc rozpatrujemy aspekt
trudności technicznych połączonych z
ekspozycją – to pierwszeństwo należy się
Stelli Alpinie, jeżeli pod uwagę weźmiemy
również wysokogórski, alpejski charakter
trasy, to moim zdaniem Constantini dorównuje
Stelli.”
..........długi
ale zastanawiający opis. Po przeczytaniu tej
charakterystyki nie ma się już żadnych
wątpliwości – trzeba wyjść przygodzie na
spotkanie! Jeżeli ma to być ostatni dzień
pobytu w Dolomitach to nie ma lepszego
zakończenia. Też bym chciał mieć takie
urodziny...
Opróżniamy
Temperówkę z czego się tylko da – niech ma
dzisiaj lżej – tym samym zapychamy namiot.
Ruszamy w prawie pustym samochodzie. Po drodze
Heniek z Sebastianem ustalają trasę dojazdową.
Naszym celem jest niewielka górska miejscowość
Frassene leżąca na szlaku do Agordo.
Nieustannie pniemy się serpentynami w górę.
Wskazówka temperatury silnika znacznie
przekracza swoje zwykłe położenie. Silnik
Temperówki chłodzony jest teraz cieczą o
temperaturze powyżej 100 stopni. Pierwszy
napotkany zjazd łagodzi na krótko tą dolegliwość.
Wjeżdżamy na bardzo wąską górską drogę. To
niesamowite ! Jak oni to budowali ? Z jednej
strony ogromna przepaść a z drugiej pionowa
skała. Asfalt nie jest najwyższych lotów ale
dziur nie ma. Ciekawe jak mijają się tu
samochody? Nagle słyszymy głośny
trzask... i nie jest to już tajemnicą.
Temperówka straciła właśnie lewe lusterko. No
może nie tak do końca – lusterko jest, ale
popękane na kilkanaście kawałków. Na
szczęście trochę jeszcze w nim widać i Heniu
może w miarę bezpiecznie prowadzić. Mam wrażenie, że
ocieramy się prawie o barierkę – taki ścisk.
Dojeżdżamy
do Frassene. Tutaj powinniśmy odnaleźć stację
kolejki krzesełkowej, którą mamy podjechać do
schroniska Scarpa. Miejscowość skończyła się
a wyciągu ani śladu ! Wracamy i szukamy
kościoła – według mapy to tam powinien się
on rozpoczynać. Stajemy na małym parkingu pod
świątynią. Kolejki co prawda nie widać ale
wyraźnie ją słychać. Obładowani plecakami
znajdujemy powyżej kościoła dolną stację
wyciągu krzesełkowego. Kupuję cztery bilety po 7000 lirów każdy
i po kolei wjeżdżamy pustym rzędem krzeseł.
Pogoda jest taka sobie. Trochę wiatru, trochę
chmur. Na deszcz się raczej nie zanosi –
przynajmniej taką mamy nadzieję. Podróż
kończy się przy schronisku Rif.Scarpa.
Trawersujemy szeroką łąkę i szybkim krokiem
idziemy w kierunku ogromnych urwisk masywu Monte
Agner. Po drodze mijamy tablicę ostrzegającą
przed trudnościami pobliskiej ferraty – celu
naszej wspinaczki. W porównaniu do poprzednich
tras, dzisiaj jest bardzo pusto. Oprócz nas nie
widać żywej duszy.
Być może ze względu na niepewną pogodę lub
ze względu na późną porę. Ostatni kurs
krzesełek odchodzi o 17.00, więc nie mamy szans
na niego zdążyć. Trudno, z powrotem trzeba
będzie zejść do Frassene piechotą.
Dochodzimy
do początku ferraty. Wygląda na to, że już
początkowy odcinek da nam popalić. Na samym
wejściu Stella Alpina serwuje turystom pionowy
kominek. Ubieramy uprzęże, kaski, przypinamy
lonże i wchodzimy w skałę. Wspina mi się
wspaniale. Doświadczenie zdobyte w przeciągu
ostatnich dni
wyśmienicie ułatwia pokonywanie trudnych
fragmentów. Przechodzimy klasyczne kominki,
rynny i płyty skalne. Trawersujemy eksponowane
zbocza i powoli wgryzamy się w Monte Agner.
Podziwiam Kasię – dobrze daje sobie radę.
Pokonaliśmy już kilka bardzo trudnych odcinków kiedy
Sebastian oznajmia odwrót. Czuje się on
odpowiedzialny za Kasię i decyduje, że lepiej
będzie teraz zawrócić. Pogoda nie jest pewna,
wspinaczka długa i wyjątkowo trudna, więc
obawia się o naszą dziewczynę. Kasia
rzeczywiście nie czuje się dzisiaj pewnie.
Kolano nie jest całkiem zdrowe a Stella Alpina
nie szczędzi trudności. Szkoda, że musimy się
rozdzielić. Muszę przyznać, że zdecydowanie
postępowanie Sebastiana robi na mnie wrażenie.
Kasia pod opieką Kota zawraca natomiast Heniek i
ja kontynuujemy
wspinaczkę.
Heniek
puszcza mnie przodem. Na pustej ferracie jest nas
tylko dwóch i posuwamy się całkiem szybko.
Może też dzięki temu, że większość
odcinków pokonujemy bez czasochłonnego wpinania
się do liny asekuracyjnej. Oczywiście w
miejscach niepewnych nadal wykorzystuję swoją
lonżę. Dochodzimy do skośnej, nie
ubezpieczonej gładkiej płyty. Heniek określa
to miejsce jako “czujne”. I takie jest w
istocie. Ostrożnie, przodem do ściany pokonuję
przeszkodę “na tarcie”. Adrenalina uderza w
żyły. Cudowne przeżycie...
Ubezpieczenia
skończyły się i dalej wspinamy się trawiasto
– skalnym zboczem. Od dłuższego czasu coraz
częściej spowijają nas chmury. Wiatr przegania
je i sprowadza następne. Czuję się jakbym
oglądał przezrocza.
Zbliżamy
się chyba do przełęczy Pizzon bo dostrzegam
powyżej czerwoną kapsułę biwakową. Dochodzę
do niej pierwszy i otwieram masywne,
dwuczęściowe drzwi. W środku jest dziewięć
piętrowo ułożonych pryczy z kocami. Pewnie
niejednemu uratowały skórę w czasie załamania
pogody. Mokry
dolomit jest bowiem śliski jak lód – nie
mówiąc już o groźbie porażenia piorunem w
czasie częstych burz. Zjawia się Heniek.
Zjadamy czekoladę i uzupełniamy zapas płynu.
Co dalej ? Idziemy na szczyt Monte Agner. Ale....
nie mamy mapy. Przewodnik też został u Sebastiana.
Trudno, poradzimy sobie jakoś bez tego, chociaż
Heniek nie pamięta dokładnego przebiegu drogi
zejściowej.
Na
stoliku leży książka wejść. Czytam z
zaciekawieniem. Nie jesteśmy jedyni – przed
nami z dzisiejszą datą wpisało się siedem
osób. Musieli wyjść bardzo wcześnie, bo
nikogo po drodze nie spotkaliśmy. Z nieukrywanym
zadowoleniem poświadczam w książce swoje
przejście Stelli Alpiny. Kaligrafując myślę
sobie, że jeżeli jakiś rodak trafi do biwaku
Biasin, to może odszuka dwa skromne wpisy z datą 27.08.98.
Może zastanowi go co przygnało tutaj Heńka z
Mikołowa i Maćka z Poznania? Co czuli siedząc
razem przy tym stole ściskając w rękach
wysłużony długopis? Do końca nigdy się tego
nie dowie – ale my wiemy. Dzień urodzin to
najważniejszy
moment w życiu, więc cieszę się, że mogę
dzielić z kimś rocznicę tego wydarzenia. Tym
bardziej, że rzecz dzieje się na bezludnym
szlaku, wysoko w górach i dotyczy 36 urodzin
Henia...
Opuszczamy
przytulne wnętrze i wspinamy się na szczyt
Monte Agner. Coraz częściej otaczają nas
mgliste chmury. Dzięki podmuchom wiatru udaje
nam się raz po raz uchwycić niesamowicie
piękne widoki okolicznych dolin i szczytów. Z
niepokojem też wpatrujemy się w coraz bardziej
atramentowe niebo na horyzoncie. Idziemy wzdłuż
ubezpieczonej,
wąskiej półki skalnej. Wspinamy się nie
ubezpieczoną grzędą. Wrażenie robi także
szczelina bez dna, którą trzeba przekroczyć.
Dreszczyk emocji...
Stoję
na szczycie Monte Agner (2872m) i oczekuję na
przybycie Henia. Wyżej już nie można. Na skale
widnieje czerwony napis “bivacco” ze
strzałką skierowaną w stronę z której
przyszedłem. Silny wiatr zmusił mnie do ubrania
goretexu. Tak samo postąpił Heniek, którego
zieloną kurtkę spostrzegam we mgle. Gratulujemy
sobie wyczynu i rozpoczynamy schodzenie. W oddali nieustannie
rosną granatowe chmury...
Jeszcze
raz lądujemy w kapsule biwakowej. Heniek dociera
tu parę minut po mnie i uracza mrożącą krew w
żyłach historią: Nie zauważył zaczynających
się ubezpieczeń. Wychylając głowę z za
krawędzi skały, z impetem uderzył kaskiem w
kotwę mocującą linę. Uderzenie było tak
mocne, że stracił równowagę i w ostatniej
chwili zdążył przytrzymać się liny... brrrr.
A mówią, że stalowe liny poprawiają
bezpieczeństwo w ścianie...
Posilamy
się czekoladą i w całkowitej mgle schodzimy za
czerwonymi znakami. Nie mamy mapy, ale innej
drogi zejściowej nie ma. Dochodzimy do
rozwidlenia “szlaków”. Heniek wybiera
pierwszą w prawo – jak mu się wydaje drogę
normalną. Ze względu na zbliżający się
nieuchronnie deszcz lepiej nie ryzykować spotkania z ferratą.
Ponieważ Heniek schodzi trochę wolniej ode
mnie, ustalamy zasadę kontaktu wzrokowego. Jak
tylko tracę towarzysza z pola widzenia to
zatrzymuję się i czekam aż mnie dogoni. Tak
jest bezpieczniej i szybciej, bo Heniek nie musi
szukać drogi zejściowej – idzie moim śladem.
Zaczynają
się ubezpieczenia. To początek ferraty !
Niestety, brak mapy spowodował pomyłkę.
Zamiast schodzić drogą normalną puściliśmy
się na ferratę. Trudno – za dużo
przeszliśmy i nie ma odwrotu. Zaczyna siąpić
deszcz – na szczęście bardzo słabo i skała
nie jest jeszcze śliska. Podświadomie
przyśpieszamy tempo. Ferrata rozczarowuje mnie
trudnościami – nie wpinam się do liny. To nie
jest nonszalancja – broń Boże ! Po prostu
poznałem swoje możliwości i czuję się bezpiecznie. Jeżeli napotykam
moment niepewny – wpinam się bez wahania.
W
dole wyłania się podłużny jęzor lodowca.
Hurra ! Dochodzimy do początku ściany. Pierwszy
krok na śniegu stawiam bardzo ostrożnie, ale
lodowczyk jest bezpieczny. Szybko docieramy do
trawiastego, łagodnego zbocza. Po chwili
jesteśmy na ścieżce, którą podchodziliśmy
rano pod Stellę Alpinę. Udało się !
Gratulujemy sobie ze szczerą radością.
Rozbieramy się z niepotrzebnego ekwipunku i w
kroplach deszczu rozpoczynamy odwrót. Przy
schronisku Scarpa
jesteśmy o 18.00. Ostatnie krzesełka odjechały
ponad godzinę wcześniej. Trudno, trzeba zejść
do Frassene wzdłuż wyciągu. Teren jest bardzo
łatwy, więc umawiamy się z Heńkiem na dole
– każdy schodzi własnym tempem. Deszcz
przybiera na sile. Szybkim krokiem znoszę swoje ciało
doskonale chronione przez goretex.
Widzę
kościół. Deszcz zelżał i w wyśmienitym
humorze wkraczam na przykościelny parking.
Zejście trwało pół godziny. Budzę dwoje
przyjaciół drzemiących w aucie. Poczciwcy
martwili się o nas. Widać to w ich oczach ale
padają także odpowiednie słowa. Sprawiają mi
one nieukrywaną przyjemność i zarazem odczuwam
ogromną wdzięczność. Kasia dokonuje cudów
troskliwości i po chwili zostaję nakarmiony i
napojony. Oczekujemy jeszcze naszego jubilata.
Około dziewiętnastej
uszczęśliwia nas swoim widokiem. Jesteśmy
znowu w komplecie. Zdajemy sobie nawzajem
relację z całego dnia. Kasi kolanko ponownie
nawaliło. Zgadzamy się, że decyzja Sebastiana
była bardzo słuszna. Żałujemy, że nie było
ich z nami ale dobrze, że wrócili do
Temperówki.
Wracamy
tą samą krętą drogą którą przyjechaliśmy.
Im dalej od Frassene, tym lepsza pogoda. Niebo
staje się niebieskie i słoneczko przygrzewa...
takie są Dolomity. Wiem, że to była ostatnia
ferratka tej wyprawy i mimo woli doznaję skurczu
żołądka. Za szybami Temperówki widzę masyw
Pala w całej okazałości. Tylko szczyty pokrywa
deszczowa powłoka chmur. Tak, tam byliśmy...
Na
jednej z serpentyn zapala się czerwona kontrolka
wtrysków naszego autka. Dawno nie widziałem
Henia tak zaniepokojonego. Czyżby skończyła
się dobra passa samo naprawień ? Po jakimś
czasie zatrzymujemy się. Ponowne odpalamy
samochód i czerwone światełko gaśnie... a
więc “reset” pomógł ! Dokładnie jak z
komputerem – śmiejemy się.
Na camping wracamy w blasku zachodzącego słońca.
Namiot stoi jak stał. Za płotem leży znajomy
garbus. Ten mały, stary, bez silnika i
zdezelowany samochód rozbawia nas doszczętnie.
Dlaczego ? No bo rano załadowali go na jakąś
przyczepę i wywieźli. Teraz stoi tu ponownie.
Czyżby sam wrócił ?
Gotujemy
sobie jedzenie i w zapadającym zmroku mościmy
posłania. Niebo jest bezchmurne i doskonale
widać gwiazdy. Na zboczu sąsiedniej góry
widać bosko oświetlony ni to kościółek ni
zameczek. Heniek wparowuje z półtoralitrową
butelką czerwonego wina. Wigilia jego urodzin
zapowiada się wielce obiecująco. Solenizant dba
o sprawiedliwy rozdział trunku na cztery osoby.
Oczywiście wszystko odbywa się w kieliszkach
– tym razem Kasia je przyniosła. Śmiejemy
się, że na nasz widok w recepcji to już pewnie
sami od razu
wyjmują cztery kielichy – bez pytania. Ciekawe
co sobie o nas myślą ? Butelka szybko ukazuje
swoje dno. Ktoś przewrócił mój kieliszek i
wino wlewa się do namiotu. Szybka akcja ratuje
śpiwór. Czyżby koniec imprezy ? Ależ skąd.
Heniek przynosi z recepcji dwie butle wina.
Teraz to ale nas tam muszą obgadywać... Przy
otwieraniu butelki ukręca się korek. Drugą
część Heniu wpycha do środka i pijemy wino z
korkiem. Wieczór upływa w imprezowych
nastrojach. Jest już po godzinie duchów gdy
ostatnie krople wina lądują w naszych
żołądkach. Grzecznie kładziemy się do
spania. Coś dziwnie mało miejsca przypada mi w
udziale. Zaczynają się przepychanki. Jest nas
czworo, więc jedna dwójka powinna leżeć po
prawej stronie masztu a reszta po lewej. Niby tak
jest... a to
cwaniak ! Heniek śpi co prawda na swojej
przepisowej pozycji, ale razem z sobą
przesunął maszt. Wyniki śledztwa są
jednoznaczne. Kocówa ! Zmęczeni i
obezwładnieni winem poddajemy się w końcu
Orfeuszowi...
|