To była ciepła noc. Może z powodu upakowania
czterech “grzejników” w dwuosobowym
namiocie. Tak czy inaczej warto się
przewietrzyć i wysondować pogodę. Wygrzebuję
się ze śpiwora i chwyciwszy kluczyki od
Temperówki wychodzę na zewnątrz. Dochodzi
siódma, ale już widać, że pogoda będzie
murowana. Na razie jednak wszystko pokrywa gruba
warstwa nie zamarzniętego szronu. Wilgoć porannej
rosy jest wszechobecna. Z zamiarem
przestudiowania mapy otwieram samochód. Pierwszy
rzut oka na okoliczne szlaki nie powoduje
wzmożonego bicia serca.
Zresztą
wiem to już od wczoraj. Studiowałem bowiem
przed snem możliwości dzisiejszego
“wypadu”. Pracowicie wyłuskałem w pobliżu
jakąś obiecującą ferratę, czym całkowicie
zszokowałem Sebastiana. Szok był zrozumiały,
gdyż po chwili Sebastian odkrył, że się
trochę pomyliłem co do miejsca naszego
noclegu.... skromne 40 kilometrów. Ale czy to moja wina, że tamta
miejscowość nazywała się prawie tak samo ?
Gdybym
poszedł na “stopa” może dałoby się
podjechać w jakieś sensowniejsze miejsce. A
może tam gdzie byliśmy wczoraj ? Druga połowa
masywu Selli z ponad trzytysięcznym Piz Boe
(3152 m) wygląda obiecująco. Na mapie
zaznaczona jest nawet w pobliżu jakaś ferrata.
Trzeba tylko dostać się na przełęcz Passo
Pordoi (2239 m). A może jedzie tam autobus ?
Trzeba sprawdzić w mieście.
Chodzę
sobie po miasteczku i muszę przyznać, że jest
całkiem ładne. Nie mogę jednak znaleźć
przystanku autobusowego... O ! Jest ! Podchodzę
i rozczarowuję się rozkładem jazdy. Nic o
sensownej godzinie nie jedzie w kierunku Pordoi.
Pozostaje więc złapać “stopa” lub
poszukać transportu w pobliskiej Canazei.
Właśnie
wróciłem z krótkiego spacerku po Campitello i
pierwsze za co się chwytam to przewodnik. Trzeba
sprawdzić co to jest za ferrata na którą chcę
się wybrać i jakie są możliwości powrotu.
Zakładam, że uda mi się dotrzeć na Passo
Pordoi i stamtąd rozpocząć wspinaczkę. Znajduję
odpowiednią stronę. Ledwie zatrzymuję
spojrzenie na opisie a już czuję jak tętno
gwałtownie przyspiesza. Czytam z rosnącym
podnieceniem:
“T761 Via Ferrata Cesare
Piazzetta, wyjątkowo
trudno, 5h od przełęczy Passo Pordoi, 1h30
odcinek wspinaczkowy
Via Ferrata Cesare
Piazzetta jest przedstawicielką nowej generacji
“dróg żelaznych”. Trasę wybrano
rozmyślnie tak, aby nie omijać trudności, ale
ich szukać. Ferrata pokonuje południowe urwiska
płaskowyżu na wprost Piz Boe. Ten właśnie
szczyt jest celem ferraty, choć kończy się ona
znacznie wcześniej i zasadnicze podejście
odbywa się trasą T760. Trudności techniczne,
zwłaszcza pierwszego odcinka, są rzeczywiście
wielkie. Do ich pokonania trzeba, oprócz
umiejętności wspinaczkowych, dużej siły
ramion. [...] W górnej
części ferrata prowadzi przez mniej trudny, ale
nieubezpieczony teren. Zostały tu użyte
specjalne haki według pomysłu A.Theniusa i
jeżeli chcemy być asekurowani również na tym
łatwiejszym odcinku, należy mieć ze sobą
linę. [...] “
Hmm... intrygujący i pociągający
opis. Czuję poważny dreszcz emocji, tym
bardziej, że o początkowej gładkiej ścianie
czytam:
“Zamontowana tu stała
poręczówka, daje iluzję bezpieczeństwa.
Odpadnięcie spowoduje i tak (nawet) kilkumetrowy
lot do następnego mocowania stalowej liny i
twarde zatrzymanie, oby bez poważniejszych
konsekwencji.”
“Wyjątkowo
trudna” oznacza, że wybrana przeze mnie
ferrata należy do grona najtrudniejszych w
Dolomitach. Im dłużej rozważam czy powinienem
tam iść – tym bardziej pragnę się z nią
zmierzyć. Zawsze przecież mogę się
wycofać... i ta myśl uspokaja mój rozsądek.
Pozostaje jeszcze opracować drogę powrotną z
Piz Boe. Czytam więc:
“T757 Schronisko Boe – szczyt
Piz Boe, nieco
trudno, 45 min, 280m. podejścia” ,
“T756
Przełęcz Forcella Pordoi – Piz Boe, nieco trudno, 1h, 300
m. podejścia
Najłatwiejsza droga na
szczyt. Prowadzi na dłuższym odcinku
piarżystym zboczem [...]. “ ,
“T701
Przełęcz Passo Pordoi – schronisko Rif.
Forcella Pordoi, bez trudności, 1h45, 600m.
podejścia
Większość turystów,
którzy chcą dostać się od południa na
płaskowyż Selli, korzysta z kolejki kabinowej.
Ma ona swoją stację dolną na przełęczy Passo
Pordoi, a górną pod szczytem Sass Pordoi.
Alternatywą do wjazdu kolejką jest podejście
na przełęcz Forcella Pordoi, która oddziela ten szczyt od
reszty masywu. Droga jest mało interesująca i
mozolna. Nadaje się natomiast znakomicie do
szybkiego zejścia.”
Mam
więc plan i trzeba zabrać się za jego
realizację. Wykracza on znacznie poza ramy
planowanej wcześniej wycieczki po okolicznych
szczytach, ale dzięki temu czuję się bardziej
“naładowany” entuzjazmem.
Skończyłem
pakowanie plecaka. Dochodzi godzina ósma.
Umawiam się z zaspanym Heniem, że wrócę
późnym popołudniem. Opuszczając śpiących
towarzyszy słyszę na odchodne, Heniowe “Tylko
się gdzieś nie zwal ze skały”. Obiecując,
że nic takiego się nie wydarzy, ruszam
“łapać stopa”.
Idę
wzdłuż szosy do Canazei i zawzięcie macham
ręką. Niestety, nikt nie reaguje na moje znaki.
Pewnie gdybym był blondynką... ale nie jestem.
Zrezygnowany ruszam wzdłuż rzeczki w kierunku
Canazei. Krok mam dosyć długi więc dosyć
szybko pokonuję te kilka kilometrów. Docieram w
końcu na główny przystanek autobusowy.
Wchodzę do lokalu, gdzie jak mi się wydaję
mogę kupić bilet. Po krótkiej,
angielsko–migowej konwersacji, dowiaduję
się wszystkiego. Za pięć minut mam autobus a
bilet kupuje się u kierowcy. Uradowany czekam na
prawie pustym przystanku. Autobus jest punktualny
i dokładnie o 8.50, biedniejszy o 3000 lirów,
jadę na Passo Pordoi. Uprzejmość kierowcy i widok wolnych siedzeń
wprawiają mnie w jeszcze lepszy humor. Oprócz
mnie jadą tylko cztery osoby. Podróż mija mi
na podziwianiu wspaniałego krajobrazu
Dolomitów.
Kwadrans
po dziwiątej stoję na opustoszałej jeszcze, o
tak wczesnej porze, przełęczy. W promieniach
porannego słońca znajduję miejsce startu do
dzisiejszej wędrówki. Wygodną asfaltową
drogą idę w kierunku mauzoleum-pomnika z
czasów I Wojny Światowej. Jestem całkowicie
rozluźniony i czuję jak bierze mnie głód. No
tak – w ferworze przygotowań nie zjadłem śniadania.
Znajduję drewnianą ławeczkę i przeglądając
mapę pochłaniam tabliczkę czekolady.
Asfalt
kończy się niewielkim placem parkingowym.
Stojące tu cztery samochody należą pewnie do
porannych zdobywców ferrat, którzy wyszli
wcześniej ode mnie. Zaczynam podchodzić wąską
ścieżką w kierunku pionowych ścian masywu
Selli. Ostro w górę wspinam się nietrudnym
terenem. Pewnie muszę iść szybko, bo czuję
jak mi z wysiłku dech zapiera. W dole dostrzegam
dwie grupy ludzi idących moim śladem. A więc
wyszedłem w
porę i uda mi się uniknąć przewidywanego
“tłoku” na ferracie.
Zmęczony
szybkim podejściem stoję pod pionową,
kilkupiętrową ścianą. Grupka ubierających
się Włochów i metalowa tabliczka sugerują
początek Via Ferrata Cesare Piazzetta. Jednak
przewodnik nie kłamał. Ściana gładka jak pupa
niemowlaka. Mina mi rzednie, gdy widzę co robią
Włosi. Ubierają specjalne buty wspinaczkowe i
całościowe uprzęże. Co ja tu robię ze swoim
plecakiem i “ciężkimi” butami ?. Wszystko
jest dla ludzi – trzeba spróbować. Zakładam swoje żelastwo i
ustawiam się w małej kolejce do początku
ferraty. Czekam dosyć długo gdyż jeden z
Włochów zaklinował się na wysokości drugiego
piętra. Utrzymując się liny nie może
znaleźć oparcia dla nóg i nerwowo nimi
przebiera. Wygląda to dość komicznie ale jemu pewnie
nie jest do śmiechu. W końcu przychodzi moja
kolej i wchodzę po linie. Muszę przyznać, że
“pakowanie” jest ostre. Nogami odpycham się
od ściany “na tarcie” i praktycznie przez
cały czas pozostaję w ogromnej ekspozycji.
Przechodzę ten
odcinek z dużym wysiłkiem.
Na
wąskiej skalnej półce mijam odpoczywających
Włochów i dysząc jak lokomotywa wchodzę w
wąski komin. Ponieważ nie mieszczę się tam z
plecakiem, idę zewnętrzną stroną. Z duszą na
ramieniu kończę ten nieprzyjemny ale krótki
odcinek. Moim oczom ukazuje się teraz wiszący
nad szeroką szczeliną mostek. Przejście na
drugą stronę nie jest pozbawione dreszczyka
emocji. Super wrażenie.
Od
dłuższego czasu wspinam się mniej lub bardziej
pionowymi ścianami. Właśnie doszedłem do
nieprzyjemnego miejsca. Drogę zagradza mi
wąska, gładka i pochylona w kierunku przepaści
nie ubezpieczona płyta. W ścianie znajduję
gotowe haki do asekurowania się własną liną.
Teraz rozumiem dlaczego Włosi taszczyli takową
linę ze sobą. Analizuję sytuację i dochodzę do wniosku, że nie
jest źle. Skała jest sucha, tarcie duże a na
ścianie całkiem dobre chwyty. Ostrożnie
pokonuję przeszkodę. Teraz już nie wydaje mi
się taka groźna. Wypijam prawie cały zapas
wziętego płynu i ruszam dalej.
Dochodzę
do kolejnych ubezpieczeń, gdzie spotykam
dwójkę Anglików. Pozdrawiamy się wzajemnie.
Odpoczywam trochę i czekam, aż pokonają oni
widoczny odcinek ferraty. A mają z tym pewne
problemy gdyż niewielka rysa kończy się
okapem. Widzę jak jeden z Anglików pomagając
sobie kolanem pokonuje ten trudny odcinek.
Ma chłop szczęście i kolano wychodzi cało z
tej niecodziennej próby. Drugi ze wspinaczy
podciąga się na rękach i elegancko ląduje za
przewieszką.
Od
momentu wyjścia z Passo Pordoi minęły dwie
godziny. Według przewodnika czeka mnie jeszcze 3
godziny wspinaczki na Piz Boe. Mam jednak
nadzieję, że znajdę się na szczycie trochę
szybciej. Narzuciłem sobie bowiem ostre tempo
– co wydaje się potwierdzać ostry rytm mego
serca. Przyjemnie zmęczony kończę podziwianie
cudownych widoków i szykuję się do wejścia w
ścianę.
Ubezpieczenia
skończyły się i dochodzę do skrzyżowania
szlaków. Kilkunastu lekko ubranych ludzi
sugeruje bliską obecność szczytu. Nie mylę
się. Piarżyste zbocze wyprowadza mnie na
trzytysięczny Piz Boe. Jestem uradowany i dumny
ze swojego wyczynu. Zerkam na zegarek i z
niedowierzaniem stwierdzam godzinę dwunastą.
Dwie i pół godziny zamiast pięciu ! No,no –
nieźle przyłożyłem. Moje szczęście
zakłóca jednak “panorama” szczytu. Zamiast
garstki podobnych do mnie “wspinaczy”,
chłonących w zamyśleniu piękno gór, zastaję
... cywilizację. Jest “budka z hamburgerami”
przypominająca małe schronisko, drewniany taras
widokowy i jakaś sporych rozmiarów prostokątna
antena (coś dla Sebastiana). A do tego jeszcze
trudno gdzieś się ulokować – tyle ludzi. Nie
powinienem się temu dziwić, w końcu łatwo
można tutaj dojść z górnej stacji kolejki na
Sass Pordoi. Zbiorowisko niesamowite. Królują
stroje miejskie, a nawet, w przypadku dwóch
Włoszek, prawie wieczorowe (sic!). Nie
wyobrażam sobie wejścia tutaj, nawet łatwym
szlakiem, tylko w sandałkach...
Wypijam
ostatnie krople posiadanego zapasu wody i ze
smakiem zajadam się batonikami. Słońce grzeje
niemiłosiernie. Siedząc na przewróconym bloku
skalnym podziwiam panoramę Dolomitów. Z Piz Boe
doskonale prezentuje się lodowiec Marmolady.
Przyjemnie jest odpoczywać sobie spoglądając
na “cały” świat z góry, z 3152 metrów
npm. Bajecznie...
Godzina
wczesna lecz czuję potrzebę zmiany otoczenia.
Zdejmuję z siebie wszystkie atrybuty potrzebne
na ferracie i schodzę w kierunku schroniska Rif.
Boe. Zejście jest łatwe więc ze zdziwieniem
spostrzegam poniżej kilkudziesięcioosobową
kolejkę stojącą przed rozpoczynającymi się
ubezpieczeniami. Ponieważ perspektywa długiego
oczekiwania napawa mnie niepokojem to z dużą
radością odnotowuję możliwość swobodnego
ominięcia zatoru. Ludzie przyklejeni do stalowej
liny zostawiają tyle wolnego miejsca od strony
urwiska, że ze spokojem, w bezpiecznej
odległości, można ich ominąć. Paru turystów
właśnie tak robi. Robię to i ja. Patrząc z boku, wygląda
to dość komicznie. Ale każdy idzie tak, jak
czuje się bezpiecznie...
W
schronisku i przed schroniskiem jest bardzo dużo
ludzi. Pragnienie nie daje mi spokoju więc mimo
“węża w kieszeni” kupuję półlitrową
butelkę wody. W sklepie na dole mógłbym za
tyle samo nabyć 7 litrów... ale do sklepu jest
daleko a pić się chce. Siedząc po schroniskiem
oglądam znaną mi od wczoraj panoramę masywu
Selli. Księżycowy krajobraz. Czeka mnie teraz
przejście na przełęcz Forcella.
Droga do schroniska Forcella minęła bardzo
szybko. Zastanawiam się czy nie wejść jeszcze
na Sass Pordoi do górnej stacji kolejki.
Eeeee.... pewnie nic tam nie ma. Zaczynam więc
schodzić w kierunku przełęczy Pordoi. Szybko
zbiegam po stromym piarżysku. W dole widzę już
miejsce porannego
wymarszu. Teraz jednak olbrzymie parkingi są
pełne samochodów a okoliczne łąki
przypominają nadmorską plażę w szczycie
sezonu. Pogoda jest cudowna więc nie ma się
czemu dziwić. Schodzę jeszcze niżej i
robię to co reszta – rozkładam się na
zielonej trawce.
Jest
dopiero czternasta a już jestem z powrotem na
Passo Pordoi. Dobre tempo. Niestety, autobus do
Canazei odjeżdża dopiero o piętnastej. Nie
chce mi się czekać więc sprawdzam na mapie
alternatywne rozwiązanie. Znajduję
kilkukilometrowy szlak do Canazei, omijający
serpentyny i ciągnący się prosto w dół. Na
mapie co prawda jest, ale w praktyce nie mogę
trafić na jego początek. Błąkam się po
obrzeżach parkingów i znajduję dość szeroką
ścieżkę. Uradowany śmiało ruszam do przodu.
Dziwi mnie tylko brak oznaczeń. Nawet nie
wiem jak to się stało, ale wychodzę na jakieś
wzniesienie gdzie ścieżka się kończy...
Jeszcze raz sprawdzam na mapie i wreszcie
odnajduję przyczynę swego błędu. Schodzę
trawiastym zboczem w kierunku widocznej na dole
szerokiej “polnej” drogi. Okazuje się
ona zagubionym szlakiem. Teraz są i czerwone
znaki. Zejście przypomina mi trochę nasze
Beskidy – łąki, lasy, łagodne zbocza.
Przed
piętnastą docieram do Canazei. Jestem więc
tutaj szybciej niż byłbym autobusem. Tą samą
drogą co rano udaję się do Campitello. Ale
się zdziwią gdy mnie zobaczą ! Pewnie
wylegują się w namiocie albo wjechali kolejką
na jakąś górkę – jak zamierzali to zrobić
wczoraj.
Uff...
chodzenie po asfalcie męczy bardziej niż
wspinanie się po skale. Ale jestem już na
miejscu. Wchodzę na camping i szukam
Temperówki. Hmm... wydawało mi się, że to
tutaj wczoraj się rozbijaliśmy. Ciekawe...
Obchodzę wszystkie trawniki ale ani śladu
namiotu, nie mówiąc już o Temperówce.
Sytuacja jest dosyć dziwna ale szybko znajduję
rozsądne
wytłumaczenie. Pewnie zdecydowali się spędzić
przyszłą noc w innym miejscu. Żeby nie
płacić za drugą dobę, zwinęli namiot i
wynieśli się z campingu. Wieczorem - pytanie
tylko o której - przyjadą tu po mnie. Ponieważ
chcieli wjechać kolejką na pobliski szczyt, to samochód
powinien stać na parkingu. Pójdę więc ich
poszukać a przy okazji zrobię małe zakupy.
Skrzętnie wykonuję co postanowiłem.
Niestety,
na całym parkingu przy stacji kolejki nie ma
Temperówki. Może są w Canazei ? Może, ale ja
jestem w Campitello i chce mi się pić. kupuję
w sklepie wodę mineralną, brzoskwinie i
winogrona. Wracam na camping z nadzieją
spotkania swoich towarzyszy. Lipa. Auta ani
śladu. Posilam się trochę i idę do recepcji,
która o tej porze powinna być zamknięta.
Trzeba jednak
spróbować. Na tablicy ogłoszeń koło recepcji
nie zostawili żadnej informacji ale za to
recepcja jest otwarta. Siedząca za biurkiem
kobieta w niczym nie przypomina wczorajszego
jegomościa. Mimo wszystko próbuję się z nią
porozumieć co do naszego pobytu, ale język włoski stanowi
dostateczną barierę utrudniającą to zadanie.
W końcu dziwnie żywiołowo reaguje na słowo
“Poland”: “Aaaa.... Polaco....quatro Polaco
!”. No, wreszcie zajarzyła. Wskazuje przy tym
na parking za oknem, jakby mieli się tam
znajdować. Sprawdzam,
ale moich towarzyszy tam nie ma. Domyślam się,
że przy pracy zatraciła poczucie czasu. Pytam
się, czy moi przyjaciele zapłacili za nocleg
– bo jak nie, to ja chcę i mogę zapłacić.
Dziwnie podniesionym tonem zapytuje czy mam
paszport. Zgodnie z prawdą odpowiadam, że mam.
Z ulgą informuje mnie zatem, że jest już
“bezahlen” i mogę sobie iść. Nie
zdążyłem jeszcze otworzyć ust, a ponownie
słyszę dobitne “bezahlen, Polaco bezahlen
!”. No dobrze, nie upieram się. Pewnie
zapłacili skoro się zwinęli z campingu. Pani za biurkiem
wydaje się być czymś przestraszona, opuszczam
więc recepcję zastanawiając się czym to ją
tak wystraszyłem. Postanawiam resztę dnia
spędzić w Canazei. Może spotkam tam moich
przyjaciół ? Dochodzi szesnasta. Po raz trzeci
tego dnia idę tą samą drogą i raz po
raz obserwuję pobliską szosę. O rany ! Jedzie
Fiat Tempra Kombi na katowickiej rejestracji ! Co
sił macham rękami w nadziei, że mnie
zauważą. Nagle Temperówka zwalnia. Udało
się. Biegnę w kierunku szosy a po chwili
sadowię się na tylnej kanapie samochodu.
Całkowicie
zmienili plany i nasze spotkanie okazuje się
zbawienne. Podobno miejsce które wybraliśmy
wczoraj jest odwiedzane przez słońce dopiero po
południu. Z tego względu namiot długo był
mokry i Heniu nie chciał powtarzać podobnego
suszenia nazajutrz. Z campingu wyjechali godzinę
przede mną ! Krótko streszczam im dzisiejszy
dzień i częstuję owocami. Sebastian
niedowierza mojej relacji bo uważa, że w tak
krótkim czasie nie mogłem tego wszystkiego
przejść. Trochę mi to pochlebia, bo wychodzi na to, że
całkiem dobry ze mnie piechur. Heniek pyta się,
czy zapłaciłem za camping. (???) No
nie.....chyba żartuje. “Przecież to wy
zapłaciliście !” - odpowiadam.
Owszem,
byli w recepcji i spędzili tam pół godziny.
Pani – którą i ja spotkałem – szukała
naszej karteczki meldunkowej oraz “jakiegoś”
paszportu. Szukała według różnych kluczy ale
nic to nie dało. Stwierdzili więc zgodnie, że
to ja musiałem rano zapłacić.
Sytuacja
zrobiła się zaiste ciekawa. Teraz zaczynam
rozumieć przestrach i podniesiony ton owej Pani.
Bała się, że ja też uprę się płacić i
będzie musiała jeszcze raz przeszukiwać to, co
już przeryła na wszystkie strony. Tym samym
wyjaśnia się sprawa “owego” paszportu. Przy
zameldowaniu zabierają paszport delikwentowi a
oddają go dopiero
przy opłaceniu pobytu. Mojego paszportu nie
można było znaleźć, bo wczoraj wieczorem
odruchowo zgarnąłem go ze stołu. Tylko jak
wytłumaczyć brak karteczki meldunkowej ? Tego
nie wie nikt. W każdym razie postanawiamy nie
wracać po raz trzeci na camping. Pani z recepcji
dostałaby chyba zawału, gdyby “quatro
Polaco” powtórnie upierało się płacić. Jak
nie chcą od nas pieniędzy – to nie.
Wyjeżdżamy
z Campitello w kierunku... no właśnie, jakim ?
Heniu informuje mnie, że przemieszczamy się w
grupę Pala. Koniecznie na camping, gdzie
słońce pojawia się rano i namiot może szybko
wyschnąć. Sebastian czyta w przewodniku o
najtrudniejszej ferracie Dolomitów – Stella
Alpina. Znajduje się ona właśnie w grupie
Pala. Odnotowuję jeszcze wyjątkowe
zainteresowanie Henia tą ferratą i
zasypiam...
Budzę
się z uczuciem palącej głowy. Kasia zauważa,
że jestem mocno spalony na twarzy i za uszami.
Faktycznie – zapomniałem się rano wysmarować
kremem a słońce dawało ostro. Teraz wychodzi
moja nieostrożność. Smaruję się mazidłem
aby chociaż trochę ulżyć piekącej skórze.
Jesteśmy
w Tonadico. Chłopcy z przednich siedzeń
wypatrzyli na mapie camping. Wkrótce po tym
wydarzeniu, Temperówka ostrymi serpentynami
Dolomitów Pala pnie się w górę. Dojechaliśmy
na miejsce. Camping “Castelpietra” pełen
jest domków i karawanów a miejsca na namiot nie
widać. W recepcji spotykamy długowłosego
faceta z uśmiechem oznajmiającego nam brak
miejsca. Heniu próbuje wyprosić chociaż
kawałek trawnika dla naszej małej “tiendy”
– nic z tego. Sebastian znowu zaczyna snuć plany o
morzu i to przypomina nam o gromadzących się na
horyzoncie chmurach. Pada pytanie o prognozę
pogody. Ku naszemu zaskoczeniu miły Włoch
podaje nam komputerowy wydruk prognozy na
najbliższe trzy dni. Usiłujemy rozwikłać tę
Włoską zagadkę
ale coś mizernie to wychodzi. Sprawa się
wyjaśnia gdy długowłosy podnosi rękę i
przekręca kciuka w dół. Wiemy, że oznaczać
to morze tylko jedno – stopniowe pogorszenie
pogody. Do następnego pola namiotowego jedziemy
tylko dzięki optymizmowi przejawianemu
przez niektórych uczestników wyprawy.
Wróciliśmy
do Tonadico. Po kilkunastu kilometrach
przejeżdżamy przez Mezzano i w małej wsi Imer
znajdujemy niezgorszy camping “Imer
Calavise”z miejscem na sporą liczbę
namiotów. Wszystkie negocjacje spadają na moją
głowę. Recepcją zawiaduje młody chłopak –
chyba syn właścicieli tego “ośrodka”. Na
moje zapytania – generowane w języku
angielskim – odpowiada zwykle “si, si”.
Trochę mnie to zbija z tropu i dalsza część
rozmowy toczy się językiem migowym. Co ciekawe,
według niego jutro
ma być słonecznie i o żadnych deszczach mowy
nie ma. Heniek nie dowierza tym zapewnieniom.
Nasz dalszy pobyt w Dolomitach zależy teraz od
stopnia tego niedowierzania. Dzisiaj bowiem panem
naszego losu jest Heniek i jutrzejsze plany tylko on może ustalić.
Dlaczego ? No bo jutro nasz przyjaciel kończy 36
lat swojego żywota i ten przywilej słusznie mu
się należy. Dzielimy się na dwa obozy –
jedni już dzisiaj chcą jechać w kierunku
Wenecji a drudzy chcą zanocować i podjąć
decyzję na podstawie porannego stanu nieba.
Całym ciałem i duszą należę do tych
ostatnich. Heniek decyduje o wygranej
Dolomitowców. Jest późno więc rozbijamy
namiot, szykujemy obiad i korzystamy z
dobrodziejstw tutejszego zaplecza gospodarczego.
Oczywiście chodzi o prysznic. I tutaj spotyka nas
niespodzianka. Ciepła woda leci tylko po
wrzuceniu odpowiedniego żetonu (do nabycia w
recepcji). Co ciekawsze, ciepła woda leci potem
przez około 4 minuty i trzeba się spieszyć.
Jeszcze lepiej rozwiązana jest sprawa umywalek.
Podchodzę do takiej aby się obmyć, odkręcam
czerwono oznaczony kran.... a tu nic nie leci.
Zimnej wody jest pod dostatkiem. Pod umywalką, z
podłogi wystaje jakiś “dzyndzel”.
Zaciekawiony przyciskam go nogą... i czuję
gorącą wodę na rękach. Tak to sobie
wymyślili...
Pomału
szykujemy się do spania. Z Kasi kolankiem jest
już lepiej ale nie zwalnia to mnie z
obandażowania nadwyrężonego miejsca. To
powinno przyśpieszyć rekonwalescencję. Czas
pomyśleć także o jutrzejszym jubilacie.
Zaplanowałem sobie wcześniej, że o północy
wystrzelimy z szampana. Realizuje swój plan z
pomocą owego młodzieńca z recepcji. Pożyczam
od niego na noc cztery kieliszki. Całe to
oprzyrządowanie wraz z butelką szampana ląduje
pod tropikiem. Tutaj powinno być bezpieczne.
Nastawiam jeszcze budzik na stosowny
moment.
W
namiocie robi się wesoło. Ani myślimy spać.
Rozmawiamy na różne tematy, dowcipkujemy i w
miłej atmosferze szybko upływają późno
wieczorne godziny.
O
północy wkraczam z szampanem i kieliszkami.
Zaskoczonemu Heniowi śpiewamy co trzeba i
delektujemy się napojem. Niecodzienna to
sytuacja, aby pod namiotem, o północy, z dala
od domu pić szampana w kieliszkach... mam
nadzieję, że niektórzy z nas zapamiętają ten
moment na dłużej.
|