W
młodym ciele młody duch ! Budzę się jako
pierwszy, co było do przewidzenia, a właściwie
to otrząsam się z odrętwienia. Wychodząc z
samochodu usiłuję rozruszać całe towarzystwo.
Zgrzytnięcie zamka centralnego pozbawiło mnie
złudzeń o szybkich efektach tego poświęcenia
i oddaliło porę porannego posiłku.
Niewdzięcznicy ! Nagle uświadomiłem sobie, że
przecież nie pada i pogoda jest wyśmienita !
Słońce co prawda
dopiero wstaje ale dzień zapowiada się pogodny.
Koniec w końcu opuszczamy przydrożny placyk i
po paru nadziewanych czekoladach jedziemy w
kierunku.... Dolomitów di Sesto.
Czekolada
z nadzieniem pomarańczowym zaserwowana z samego
rana przez Sebastiana nie wyszła wszystkim na
dobre. Wszystkim, znaczy mnie. Na co bardziej
krętych serpentynach zaczynałem z niepokojem
patrzeć w kierunku pojemnej czapki Sebastiana i
zastanawiałem się, czy będę musiał z niej
skorzystać. Bardziej jednak bolała mnie głowa i ogarniało nieprzyjemne
uczucie skołowacenia. Nie miewałem wcześniej
podobnych objawów. Od tego momentu ujawniły
się sadystyczne cechy Sebastiana. Mimo iż po
kilku dniach żadna serpentyna nie była wstanie
mnie zaskoczyć, uparcie, na każdej z nich
częstował mnie pomarańczową czekoladką. Na
początku robiło to na mnie wrażenie ale wraz z
upływem czasu czar sadyzmu ustępował miejsca
powszechnej wesołości.
Docieramy
do małej miejscowości Padola i w następnej
wiosce Bagni załapujemy strasznie wąską i
krętą drogę do schroniska Rif. (rifugio)
Lunelli. Ponieważ godzina jest dość późna
(między 10 – 11) na małej polance pod
schroniskiem jest już sporo samochodów. Tutaj
droga się kończy. Parkujemy Temperówkę
jeszcze w miarę swobodnie. Następne
przyjeżdżające samochody nie mają już jednak
łatwego zadania. Zastawiają każde wolne, nawet
strome i kamieniste, połacie skały pod
schroniskiem. Tu i ówdzie słychać zgrzyt
kamienia o podwozie oraz szuranie tłumików po
skale. Włosi jednak zbytnio się tym nie
przejmują.
Rif. Lunelli to raczej mały domek z
bufetem. Jest i pierwsze zaskoczenie –
bezpłatna toaleta. Korzystamy z tego luksusu.
Pod schroniskiem nabieramy wodę do ugotowania
herbaty. Rozkładamy nieopodal naszą kuchnię i
przyrządzamy śniadanko. Dochodzi południe gdy
pakujemy w
plecaki szpej wspinaczkowy, słodycze i dużo,
jak nam się wydaje, picia. Mamy przywiezione z
Polski soki owocowe i wodę gazowaną. Robimy z
tego mieszankę na drogę w trzech
półtoralitrowych plastikowych butelkach. Trzeba
pamiętać o tym, że w Dolomitach wody nie ma za dużo.
Czasem można chodzić cały dzień i nie
spotkać źródełka...
Czas
ruszać. Czytamy w przewodniku: “Godzinnym
podejściem (T41), bez trudności, do schroniska
Rif. A.Berti”. Bez trudności nie oznacza
jednak bez wysiłku. Ponieważ uznali mnie za
kondycyjnego wariata, mój plecak został
odpowiednio dociążony. Idę za Kasią na końcu
pochodu. Pierwsze koty za płoty –
zmęczyliśmy się solidnie. Heniek i Kot dotarli
wcześniej pod Rifugio i usadowili się blisko
przyciągających wzrok Włoszek.... to oczywiście był na pewno
przypadek. Schronisko Berti jest trochę większe
od poprzedniego ale nie zaglądamy do środka.
Jest to dobry punkt wypadowy na pobliskie ferraty
i łatwe szlaki, więc ludzi jest tu całkiem
sporo. Co teraz ? Oczywiście pierwsza ferratka. Sprawdzamy
w przewodniku co nas czeka:
“ T57 Via Ferrata Zandonella na
Croda Rossa di Sesto, trudno, 2h od wejścia
w skałę, 4h od schroniska Rif.Berti.
Rasowa trasa
wymagająca nie tylko umiejętności
technicznych, ale i odporności na ekspozycję.
Kluczowe odcinki poprowadzone zostały
niesłychanie śmiało południową ścianą
wzdłuż wąskiej rysy do dużej, poziomej
półki z pozostałością włoskich stanowisk z
czasów I Wojny Światowej. [...] Ubezpieczenia
na trasie ferraty są w dobrym stanie, ale kotwy
mocujące linę wbite są rzadko na długich,
pionowych odcinkach, co w przypadku odpadnięcia
może być bardzo poważną próbą dla naszej
autoasekuracji. Zalecana kompletna uprząż i
kask. Odcinkami duża ekspozycja.”
O
rany. Całkiem nieźle. Trzeba przyznać, że
autor przewodnika przyłożył się do swojej
roboty. Powinien on się znaleźć na
obowiązkowym wyposażeniu każdego Dolomitowca.
Sprawdzamy jeszcze drogę powrotną z Croda
Rossa:
“T58
Croda Rossa – Via Ferrata przez kocioł
wschodni, trudno, 2h15 do doliny Vallon
Popera.
Najciekawsza i
najbardziej urozmaicona z dróg turystycznych,
prowadzących przez ściany i zbocza Croda Rossa.
Łączy wierzchołek północny z doliną Vallon
Popera przez leżący z dala od głównych
szlaków turystycznych kocioł wschodni,
przełączki Forcellę A i B, oraz wąską, powietrzną
półkę. Razem z Via Ferratą Zandonella tworzy
jednodniową wycieczkę okrężną, jedną z
najciekawszych w grupie.[...] ferrata nadaje się
wyłącznie do zejścia z wierzchołka, ze
względu na morderczo żmudne podejście dzikim,
stromym i luźnym piarżyskiem.[...]”
Już
boję się tego piarżyska, brrr... Niepokoi mnie
także późna pora wymarszu (koło 14.00) ale w
tak cudny dzień, przy tak wspaniałych widokach
i otaczających górach wszystko poza wędrówką
staje się jakoś mało ważne. Prawdziwy luz.
Ruszamy. Nie przemęczając się za bardzo,
mijając po drodze jakąś małą sadzawkę z
tłumkiem wygrzewających się na brzegu
turystów, dochodzimy do zadziwiającej
moreny-piarżyska. Dosyć strome podejście
wąskim ostrzem moreny ciągnące się
niesamowicie, wyprowadza nas pod tablicę informującą o
początku ferraty Zandonella. Heniek rzuca
sygnał do ubierania się. Pakujemy się w
uprzęże, zakładamy kaski i dopinamy lonże.
Jeszcze tylko kilka słów o autoasekuracji i w
dotychczasowym porządku ruszamy w górę.
Już
na samym początku doznaję niesamowitego uczucia
wolności. Staram się wspinać bez korzystania z
liny jako oparcia. Skała jest dobrze urzeźbiona
więc nie przychodzi mi to trudno. Zaczytane
wcześniej “chwyty, podchwyty, rozpieraczka,
zapieraczka, stopnie, tarcie...” nabierają teraz innego,
prawdziwego wymiaru – oczywiście w stopniu jak
najbardziej początkującym. Najważniejsza jest
jednak dla mnie możliwość sprawdzenia tych
pojęć w praktyce przy bezpieczeństwie
autoasekuracji. Byłbym kłamcą, gdybym
powiedział, że nie korzystałem z liny jako
poręczy a z haków jako stopni. Oczywiście,
przy moich umiejętnościach w wielu miejscach
była to jedyna alternatywa pójścia dalej,
więc nie przejmowałem się tym ani trochę i
podciągałem się na linie. Ale przecież
najważniejsza jest przyjemność chodzenia i
same góry. Heniek i Sebastian chodzili prawie
bez autoasekuracji i przez to wyprzedzali nas na
każdym podejściu. Ciągłe przepinanie lonży
zajmuje jednak trochę czasu. Aktualnie jednak
zawzięcie stosowałem się do formalnych
zaleceń przewodników. W późniejszych
dniach, poznawszy już lepiej swoje
umiejętności, ja także większość odcinków
przechodziłem bez asekuracji lonżą. Wpinałem
się tylko w miejscach, w których czułem się
niepewnie.
Wspinamy
się jakąś bardzo stromą ścianką i
wychodzimy na półkę z ruinami umocnień. A
więc to tutaj przebiegała linia frontu !
Niesamowite wrażenie. Małe bunkry wciśnięte w
szczeliny skalne, resztki drutów kolczastych,
małe sztolnie, kikuty słupów drewnianych –
istne szaleństwo. I to wszystko na poziomie
ponad 2000 metrów,
gdzie komunikacja odbywa się wąskimi półkami,
ścianami skalnymi itp. Ciekawe ilu Włochów
wracało cało i zdrowo do swoich bunkrów po
kilku głębszych ? Ale to już inna historia...
Podziwiając
niesamowite widoki dochodzimy wreszcie pod
wierzchołek. Na sam szczyt wspinamy się już
bez znaków, gdyż ferrata omija go przeciwnym
zboczem. Croda Rossa di Sesto (2965 m.) wita nas
resztkami jakiegoś stanowiska obserwacyjnego.
Poniżej, na sąsiednim wierzchołku ustawiony
jest krzyż. Widoki przepiękne. Widać także wysokie, ośnieżone
szczyty Alp. Zjadamy małe co nieco i schodzimy
do ferraty. Wzdłuż stalowej liny wracamy do
Rif.Berti. Ale cóż to jest za zejście !
Czasami po strażacku zjeżdżam na linie. Heniek
z Sebastianem polecieli i już ich nie widać.
Gdy docieramy
z Kasią do owego straszliwego piarżyska
ogarniają mnie wątpliwości. Gdzie jest szlak ?
Nigdzie nie widać żadnej, choćby najmniejszej
oznaki ścieżki. Same głazy, kamienie, wszystko
luźne i strome. Ludzi nie widać. No cóż.
Ferrata się skończyła więc nie ma innej drogi. Idziemy
ostrożnie, zrzucając jednak co chwilę lawinkę
kamieni. Niech ktoś spróbuje to przejść
inaczej – nie da rady. Było to najgorsze
piarżysko w moim życiu.
W
końcu docieramy do znajomej moreny i drogą
którą przebyliśmy w południe posuwamy się ku
upragnionemu odpoczynkowi. Zmierzcha już, gdy
docieramy do Rif.Berti. Przechodzimy koło okien
jadalni, w których dostrzegamy zdumione
spojrzenia tamtejszych noclegowiczów. Nie ma
się im co dziwić – jest późno, dwoje
ludków nie wchodzi do schroniska tylko idzie dalej. A to
jeszcze spory kawałek drogi. Nic to – mam w
plecaku czołówkę, więc będzie OK. Sebastiana
i Henia ani śladu. Pewnie polecieli szykować
kolację i zaplanować jakiś wygodniejszy
nocleg.
Schodzimy
w zapadającym zmroku pocieszając się myślą o
gorącej herbacie. Już wcześniej widzieliśmy z
góry, że oprócz Temperówki pozostało w dole
tylko kilka samochodów – pewnie należących
do gości schroniska. Nagle, przy strumyku,
widzimy naszych dwóch niedoszłych kucharzy jak
moczą sobie swoje części ciała. No tak, kolacji nie
będzie. Schodzimy już razem do samochodu.
Zakładamy czołówki i w ciemnościach
konsumujemy piwko zagryzane słodyczami. Gdzie
śpimy ? Kto to wie. Jest coś między 22.00 a
23.00. Jakiś samochód chcąc odjechać zakopał
się i nie może ruszyć. Okazuje się, że
to Polacy ale po stroju widać, że mieszkają w
jakimś hotelu. Pomagamy im wyciągnąć autko i
szykujemy się do drogi. Nie wiedzieć czemu,
Heniu i Sebastian nazywają siebie
“membersami”, bo niby należą do jakiejś
organizacji. Hmm... ja też mam sporo książeczek,
ale nazywam ich po prostu “pampersami”. Nie
zgadzają się z tym oczywiście i za parę dni
to niby ja będę “pampersem”. Od tego czasu
dosyć często padały hasła typu “pampers”
i “pampersy”. No ale czas znaleźć nocleg.
Pakujemy, a właściwie upychamy nasze plecaki
w Temperówkę.
Bagażnik
Heniowego auta jest bardzo pojemny ale i tak
rzadko można było w nim coś znaleźć.
Generalnie jedyną nieustającą czynnością
podczas pobytu we Włoszech było ciągłe
rozpakowywanie i pakowanie kufra Temperówki. Na
którymś z postojów, ktoś, chyba Kot,
zakończył właśnie żmudne pakowanie. Klapa
została zamknięta. Nagle komuś przypomniało
się, że coś jeszcze potrzebuje. Zanim Kot
zdążył zaprotestować cała zawartość
bagażnika wylądowała na trawie. Sebastianowi
szczęka
opadła i ... nie muszę dodawać jak sprawy
potoczyły się dalej. Tak czy inaczej kufer
został znowu zapakowany.
Jedziemy
w dół tą samą krętą drogą którą
podjeżdżaliśmy rano. Szukamy miejsca na
rozbicie namiotu. Jest. Przed samą wsią Bagni,
po naszej lewej stronie znajdujemy trawiasty
placyk. Heniek oświetla go reflektorami i
spostrzegamy, że są nawet drewniane ławeczki i
stół. Wychodzimy uzbrojeni w czołówki.
Sprawdzamy, czy aby nie ma gdzieś tabliczki
“no camping”. Upewniwszy się, że takowej
przestrogi niema,
szukamy dogodnego miejsca na jedyny sprawny
namiot. Jest strasznie ciemno i blisko godziny
duchów. Musieliśmy chyba wyglądać dość
niepokojąco z tymi czołówkami na głowach, bo
w czasie rozbijania tropika spostrzegamy
nadjeżdżający samochód żandarmerii – tak nam się
przynajmniej wydawało. Nie myliliśmy się.
Pewnie ktoś ze wsi zadzwonił, że banda
opryszków szuka czegoś po nocy. Chłopcy jednak
nawet nie wysiedli z samochodu. Oświetliwszy
naszą czwórkę reflektorem, grzecznie
zawrócili i odjechali. Teraz czuliśmy się naprawdę
bezpiecznie. Jakby nie było, dostaliśmy
milczące przyzwolenie na nocleg. Kto chciał,
ten się mył w kilku kroplach wody z butelki.
Ostatecznie Sebastian poszedł spać do samochodu
a nasza trójka wygodnie rozłożyła się w
namiocie. Co za przyjemność wyciągnąć
nogi... do spania oczywiście. Rozpoczął się
wygodny i ciepły nocleg, gdzieś pod szczytami
Dolomiti di Sesto...
|