“Rano” pobudka – tak koło siódmej. Heniek
przywozi Sebastiana z jego worami pełnymi
ciuchów. Jedziemy z Sebastianem po zakupy, Heniu
oddaje butlę do nabicia, a Beata szykuje
śniadanie. Zjadamy wszystko i zaczynamy
pakowanie. 6 ogromnych bochenków chleba ląduje
w bagażniku Temperówki. Czy wszystko zabrane ?
... kto to wie... Pożegnanie... Z przodu siedzi
Heniek z Sebastianem (Heniek kierowca), ja na
tylnym siedzeniu, przekręcenie kluczyka w
stacyjce, dźwięk 100 konnego silnika i ...
WYJAZD W DOLOMITY !!! .... jest wczesne południe
około 11.00.
Od
tego momentu Temperówka staje się naszym domem
dosłownie i w przenośni. Tak więc kilka słów
o tej maszynce. Jest dość specyficzna – sama
się psuje i sama naprawia. Często zamiast
przyśpieszać lubi sobie “pograć” po
wtryskach i nieco zwolnić. Ale Heniek się tym
nie martwi...my też. Bardzo wpadającym w oko
elementem wyposażenia Temperówki jest zakurzona
deska rozdzielcza z... jedynym, idealnie czystym
miejscem po prawej stronie kierowcy, wielkości
połowy dłoni. To jest miejsce, które po
każdym słowie dotyczącym Temperówki jest
namiętnie głaskane przez Henia. Potem okazało
się, że zwyczaj ten przechodzi także na osobę
siedzącą koło kierowcy. Zadanie to godnie
pełnił Sebastian. Dobra Temperówka... Trzeba
przyznać, że jest to autko bardzo pojemne,
wygodne i ... niezawodne. Ma też bardzo
przyjemną właściwość – po podniesieniu
tylnej klapy bagażnika, można rozłożyć
zderzak w taki sposób, że powstaje wcale wygodna
ławeczka. Zwykle toczyły się o nią boje na
dłuższych postojach, gdy nasze jedyne dwa
składane krzesełka były już zajęte. Ze dwa
tygodnie wcześniej Heniu zmienił przednie opony
w Temperówce na nowiutkie polskiej produkcji, a
o ich skuteczności
niedługo przyszło nam się przekonać...
|
W
Żorach zabieramy czwartego wyprawowicza,
którym okazuje się.... Kasia ! Heniowi
i mnie zostaje przedstawiona szczupła,
zwinna i drobna osóbka, znajdująca się
pod kuratelą Sebastiana. Od teraz
zajmować będzie miejsce za kierowcą
(tj. koło mnie) i robić będzie za
“młodszą siostrę”, nad którą to
roztaczać będziemy opiekę. Oczywiście
kobieta urozmaica i uatrakcyjnia
wyprawę, co wybitnie daje o sobie znać
już po 5 minutach, gdy to zawzięcie
pałaszujemy zabrany przez nią
placek z jabłkami ! |
Tak
więc jesteśmy w komplecie, czasami niewiele o
sobie wiedząc ale jakoś dziwnie “pasując”
do siebie wytwarzanym klimatem. Chciałoby się
rzec “znamy się od dawna”. Atmosfera
wspaniała, ludzie także jakoś dziwnie bliscy,
czas w drogę w kierunku Cieszyna i dalej przez
Czechy, Austrię, Słowenię do Włoch !
Podczas
pierwszej godziny podróży kumulują się już
dwie przygody. Najpierw Heniu zostaje namierzony
na radarze i sobie tylko znanym sposobem unika
odpowiedzialności finansowej. Potem w lekkiej
mżawce widzimy dym wydobywający się spod kół
samochodu jadącego przed nami – z pewnością
ostro hamuje. To samo robi Heniu i ... nasze nowe
oponki jak po lodzie ślizgają się w kierunku
zderzaka Skody (chyba Skody). Jakimś cudem zarzuciło ją na pobocze w taki
sposób, że wjeżdżamy na jej miejsce
zatrzymując się kilka centymetrów od
skręcającego małego Fiata. Uff..... Janie,
Dębica.... padają słowa i ruszamy dalej, ale
już wolniej i ostrożniej, w kierunku granicy...
Granicę
przekraczamy w Cieszynie i kierujemy się na Brno
a dalej na Wiedeń. Nie mamy opłaconych
autostrad w Czechach, więc kluczymy bocznymi
drogami. Gdzieś po drodze przygniatam łokciem
osę i przez resztę dnia towarzyszyć mi będzie
sporych rozmiarów bulwa na łokciu. Na stacji przed granicą z Austrią
kupujemy benzynę i trochę puszek browaru.
Autostrady w Austrii mamy już opłacone, a więc
po przekroczeniu granicy ciągniemy co sił w
kierunku Klagenfurtu i Villach. Tam zamierzamy
skręcić na Słowenię po paliwo, które jest
znacznie
tańsze niż we Włoszech. W międzyczasie
zatrzymujemy się na postoju rozprostować
kości, zrobić co trzeba i trochę zjeść.
Niestety, większość podróżnych miewa chyba
takie same pomysły - ponieważ brakuje tu
budynku z toaletami to woń otoczenia dość
szybko przegania
nas od stołu.
Granicę
z Włochami przekraczamy w zapadającym
zmierzchu. Po kilkunastu kilometrach w Tarvisio
odbijamy na Słowenię, do której docieramy już
po ciemku. Okazuje się, że zabrakło nam około
godziny aby napełnić bak – stacja w
Kranjskiej Gorze jest zamknięta. Nie rezygnujemy
i w końcu znajdujemy na drugim końcu miasta
stację 24h. Tutaj płacić można prawie każdą
walutą – oczywiście z wyjątkiem złotego.
Zamiast około 2000 lirów/litr (4zł) we
Włoszech, płacimy 1,16 DM/litr (2.50zł). Jest
tu nawet kran
z ciepłą wodą i można się obmyć – na
porządny nocleg i tak nie ma co liczyć.
Heniek
postanawia jechać dalej ile się da w kierunku
Dolomitów. Jedziemy więc po ciemku w strasznej
burzy na miejsce przeznaczenia. O ile się
orientuję, mamy wylądować w pobliżu Misuriny.
W każdym razie jedziemy z powrotem przez
Tarvisio w kierunku na Tolmezzo. Jest godzina
może 24.00 albo coś koło tego, a my robimy
krótki postój gdzieś we Włoszech na krętej
górskiej drodze Dolomitów. Cóż za
powietrze.... Przestało lać. Trochę kropi.
Niezmordowany Heniek upatrzył sobie coś na
mapie i tam nas wiezie. Już dawno przestałem
kontrolować przebieg naszej marszruty. Telepiemy
się jakimiś dziurami i w świetle reflektorów
co jakiś czas pojawia się tabliczka z nazwą
miejscowości...Moia...
Compeggio... Cima Sappada... Sappada. W świetle
lamp ulicznych dojeżdżamy do rozwidlenia ulic.
Na tymże rozwidleniu stoi nocny lokal. Pod nim
grupka rozbawionych ludzi i kilkanaście
jednośladów. Heniek albo śpi albo waha się w
którą stronę pojechać bo wybiera kurs
bezpośrednio na wprost owej niczego nie
spodziewającej się gawiedzi. Czas i
odległość mijają zadziwiająco szybko. Chyba
wreszcie się obudził bo ostro dusi na hamulec.
Co z tego, skoro.... Janie, Dębica.... ślizga
się nadal ustalonym wcześniej kursem. Trzeba
było zobaczyć te zdziwione spojrzenia
zagrożonych Włochów odwracających się w
kierunku nadciągającej Temperówki. W ostatniej
chwili autko reaguje na skręcone koła i jakby
nigdy nic wjeżdżamy w ulicę po prawej stronie.
Przez chwilę jedziemy oszołomieni - los
albo dba o poziom adrenaliny w naszych
organizmach albo przypomina nam o noclegu. Heniu
kapituluje – czas odpocząć.
Godzina
2.00 lądujemy na jakimś kamienistym placyku
koło drogi. Tu będzie nasz pierwszy obóz.
Gdzieś między Sappada a San Stefano di
Cadore.
No
cóż... zapada męska decyzja o rozbiciu dwójki
szturmowej, bo ten drugi namiot jest za ciężki
i skomplikowany w rozkładaniu. O spaniu pod
gołym niebem nie ma co marzyć – deszcz wisi w
powietrzu. Najedzeni czekoladami zabieramy się
do rozwijania dwumasztowej kopułki. Składam
pierwszy maszt i wciągam go w namiot, teraz
drugi maszt... no właśnie ... Sebastian gdzie
schowałeś drugi maszt ?... masztu ani śladu !
Tak oto stojąc o drugiej w nocy gdzieś w
Dolomitach dowiadujemy się, że nasza dwójka szturmowa
jest nie do rozbicia ! Hmm... bywa i tak.
Śledztwo nie daje żadnego rezultatu poza
hipotezą, że osoba która użyczyła namiot
Sebastianowi nie dała drugiego masztu. Sebastian
stwierdza, że na pewno zrobiła to specjalnie i
wymyśla sposoby
ukatrupienia jegomościa. Jakże mi teraz żal
pozostawionego w Polsce czteroosobowego
namiotu... nic to ! Układamy się na wpół
siedząco w Temperówce i próbujemy spać – z
nawet dobrymi skutkami. W miarę upływu czasu
wzrastają nasze zdolności do samoupakowywania się we wnętrzu
Temperówki.
|