Pobudka niezbyt wczesna. Niestety, są także
chmurki na niebie ale póki co trzeba się
ogarnąć. Brakuje nam zwykłej niegazowanej wody
– wszystko co mamy to soki i zgrzewka gazowanej
mineralki. Kolektywnie zgadzamy się na fasolkę
po bretońsku, którą przygotowuje Heniek. Po
krótkim spacerku za ogrodzenie z drutów
kolczastych, przynoszę wodę nabraną ze
znalezionego
strumyka. Pałaszujemy przyrządzony posiłek,
zwijamy namiot, po raz n-ty pakujemy
Temperówkę i ruszamy w drogę.
Obieramy
kierunek na Dobbiaco. Ponieważ pogoda nie jest
za ciekawa, miejscami nawet lekka mżawka,
postanawiamy zaciągnąć gdzieś języka w sprawie
prognozy pogody.
W
częściowym słońcu i częściowym zachmurzeniu
dojeżdżamy do ładnej i zadbanej miejscowości.
Tabliczki z jej nazwą nie przeczytałem
dokładnie ale chyba jest to Sesto Sexten.
Parkujemy pod niewielką kawiarenką i idziemy
pokupować pocztówki. No tak, trzeba by było
kupić sobie mapę terenów po których
spacerowaliśmy. Za 10000 lirów nabywam dobrą
25-tkę obejmującą Dolomity di Sesto. Jest to
mapa z serii Tabacco. Trzeba przyznać, że są
to chyba najlepsze mapy Dolomitów. W Polsce
przeważnie można
dostać tylko Compasy, a szkoda. Cóż,
skompletuję sobie wszystko we Włoszech. Zaczyna
kropić więc wracamy do autka i ruszamy dalej.
Wysiadamy
z Temperówki. Przed nami Drei Zinnen czyli Tre
Cime di Lavaredo. Te trzy wspaniałe igły skalne
są symbolem Dolomitów. Przyglądamy się im w
niemym zachwycie. Każdy, kto tak jak my dotrze w
pobliże Misuriny musi się tu zatrzymać i
złożyć hołd temu cudowi natury.
W
końcu docieramy do Cortiny d’Ampezzo. Jest to
całkiem spore miasteczko. Zatrzymujemy się na
jakimś parkingu, ale nikomu nie chce się
wychodzić na kropiący z nieba deszcz. Nie ma
chętnego aby popytać w hotelu o prognozę
pogody na jutro. Co będziemy robić? Ustalone
zostaje, że jutro będziemy chodzić po
wspaniałych ferratach Tofany di Rozes.
Dzisiejszym celem
jest więc schronisko Rif. A.Dibona –
przyczółek wypadowy w gupę Tofan. Dowiadujemy
się z przewodnika, że najlepszym punktem
wyjściowym do schroniska jest parking przy
drodze prowadzącej na przełęcz Passo di
Falzarego. Nie ma co się zastanawiać. Jedziemy w kierunku tej
przełęczy i raczymy się wspaniałymi widokami
odsłoniętymi przez przegonione wiatrem chmury.
Serpentynami pniemy się ostro w górę. Świeci
słońce i dopisują humory. W samochodzie robi
się nagle jakoś dziwnie “ciepło”.
Fuj,fuj.. No tak, ktoś trawi śniadanie.
Część wyprawy podejmuje decyzję o nałożeniu
embargo na fasolę. Ktoś nie będzie więcej
dostawał jej do zjedzenia! Już my dobrze wiemy
kto...
Jest
parking. Od razu rzuca się w oczy tabliczka
“no camping” oraz bardzo wąska bramka
wjazdowa. Żaden autobus i campingowóz się tu
nie przeciśnie. To nawet i lepiej. Mniejszy
tłok, a widoki faktycznie przepiękne. Z
przyjemnością wysiadamy z samochodu. Jest
któraś po południu i do wieczora mamy trochę
czasu.
Ustalamy,
że wymarsz do Dibona nastąpi około godziny 17.
Do tego czasu byczymy się. Na pierwszy ogień
idzie żarcie – rozkładamy kuchnię i
przygotowujemy kanapki. Jemy, pijemy, sprzątamy.
Zanim się spostrzegłem, fotele samochodu
zostały zajęte przez drzemiącą Kasię i
śpiącego Henia. Wyjmuję materacyk i wyszukuję sobie
wygodne miejsce na skarpie. Leżąc mogę
obserwować strome ściany Tofan. Koło mnie
ląduje tabliczka nienadziewanej czekolady oraz
mapa i przewodnik. Pogrążam się w lekturze. Po
chwili zjawia się Sebastian. Dla niego także
zabrakło miejsca
w samochodzie. I tak w błogim lenistwie
przesypiamy godzinę zero, czyli czas wymarszu.
Kwadrans po 17 pobudka. No i następuje pełne
wahania oczekiwanie na decyzję – co dalej ?
Heniek stwierdza, że pogoda niepewna i trzeba
jechać nad morze. Jeszcze nie skończył a już
uzyskuje pełne poparcie Sebastiana.
Od
tej chwili przy każdej sposobności padały
propozycje porzucenia Dolomitów na rzecz
wybrzeża. Byłem jedynym “twardzielem”
obstawającym przy ferratowaniu. Uzyskałem
także poparcie Kasi. Rzucane przez Henia i
Sebastiana “groźby” okazywały się jednak
tylko sposobem na zabicie czasu. Temat przewagi
morza i jego uroków nad górską harówką był
mimo wszystko poruszany kilkanaście razy
dziennie.
Co
do pogody to Heniu ma rację - zaczyna kropić.
Tofany nas nie chcą. Coż, może za przełęczą
Falzarego będzie lepiej ? Być może... a więc
zmiana planów. Pakujemy się i jedziemy na Passo
di Falzarego (2105 m.). Dojeżdżamy. Tu to już
prawie leje. Przełęcz fajna ale mało widać.
Zatrzymujemy się pod sklepo – barem. Zaczyna się przebieranie
pocztówek, dobieranie map i innych pamiątek.
Kupuję sobie parę map do kolekcji a zamiast
widokówek bardzo ładny album o Dolomitach za
20000 lirów. Musi być on naprawdę ładny bo
pada łupem także innych kupujących. Spędzamy
tu całkiem sporo czasu. Po dyskusji na
temat urody pracującej za barem Włoszki
przedzieramy się przez deszcz do samochodu.
Przyszedł
czas ustalania dalszego planu działania. Heniek
z Sebastianem mówią jak zwykle coś o morzu a
potem podejmują decyzję: “Jutro robimy grupę
Sella”. Jak oni to wymyślili ? Po prostu
przeglądali przewodnik w poszukiwaniu bardzo
trudnej via ferraty! No i znaleźli. Oczywiście
wszyscy są za wygodnym noclegiem więc ruszamy w
stronę masywu Sella aby go sobie zapewnić. Pora
robi się już dosyć późna.
Krętymi
serpentynami kierujemy się na Arabbę. Dłuższy
czas było z górki a więc już pora na podjazd.
W zapadającym zmierzchu wspinamy się
Temperówką ku przełęczy Passo Pordoi (2239
mnpm). Po drodze rozglądamy się za jakimś
szałasem, w którym można by było rozłożyć
karimaty i spędzić noc. Oooo...jest mała budka
i miejsce na samochód. Zatrzymujemy się.
Sebastian wysiada na zwiad. Niestety, na drzwiach
wisi kłódka. Mimo iż mamy ze sobą siekierkę
nie robimy z niej użytku. Jesteśmy porządnymi
ludźmi. Jedziemy dalej.
Docieramy
na ogromny, pusty parking na przełęczy Pordoi.
Jest nawet stacja kolejki górskiej i hotel. Na
nocleg w hotelu nas nie stać, więc po krótkim
postoju ruszamy w dalszą drogę. W deszczu i
całkowitych ciemnościach docieramy do jakiegoś
zajazdu. Heniek stwierdza, że nie śpi w
samochodzie. Jesteśmy wyjątkowo z nim zgodni.
Idziemy zapytać o nocleg. Wita nas elegancka
jadalnia pełna ludzi i miły pan za ladą. Cóż
z tego, skoro nie ma miejsc ? Miły ten gospodarz
dzwoni do znajomego czy ma miejsca. Owszem ma, ale po 60000
lirów ze śniadaniem. Czym prędzej dziękujemy
i wracamy do samochodu. Tyle siana za jedną noc
? Nigdy. Cóż więc pozostaje ? Trzeba
podjechać w miarę blisko jutrzejszej ferraty i
rozbić gdzieś na poboczu namiot. Tak
pomyśleliśmy i tak robimy. Jedziemy w kierunku
przełęczy Passo di Sella Sellajoch.
W
pełnych ciemnościach wypatrujemy przy drodze
kamienistą zatoczkę. Heniek parkuje autko.
Jesteśmy gdzieś na wysokości 2100 m.. O
rozbiciu namiotu nie ma co marzyć. Żaden
śledź nie wejdzie a i miejsca mało. Mógłby
ktoś na nas w nocy wjechać. I po co było
narzekać ? Po zażartych bojach o
najdogodniejszą pozycję, układamy się do snu
we wnętrzu Temperówki. Hmm... nocleg tani ale
zasnąć ciężko. Co jakiś czas zjeżdżające
z góry samochody oślepiają nas światłami.
Zastanawiamy się, co by było, gdybyśmy w takim
momencie włączyli nagle nasze światła ? Nie,
lepiej nie próbować. Jest niewygodnie, ale sen
jest silniejszy. Zmęczenie zwycięża nad
zdrętwiałymi częściami ciała...
|