W
nocy obficie zaparowane szyby pokryło coś w
rodzaju szronu. Na tej wysokości jest to
całkiem możliwe. Już wcześniej czułem, że
marznie mi prawa noga. Ciasnota w samochodzie
pozbawiła mnie jednak możliwości zmiany
pozycji, obudziłem się więc rano ze
zdrętwiałą od zimna nogą. Wzbudzając
powszechne niezadowolenie, obrzucony paroma
przymiotnikami wysiadam z Temperówki. Z miejsca
zostaję porażony zimnem poranka. Cóż za
wspaniałe otoczenie! Spaliśmy pod imponującą
swoimi rozmiarami
pionową ścianą skalną. Oddziela nas od niej
kilkudziesięciometrowy pas kosodrzewiny. Całe
szczęście, że nie wiedziałem tego w nocy.
Zastanawiałbym się pewnie, czy coś zaraz na
nas nie spadnie. Oooo... po drugiej stronie drogi
cudowna panorama pobliskiej doliny. Widać nawet
najwyższą w Dolomitach Marmoladę! Jest
pięknie ale i zimno. Idę założyć polara.
Szmer
zamykanego zamka centralnego nie był w stanie
mnie jednak zaskoczyć. Ku ogromnemu rozżaleniu
niektórych członków wyprawy zdołałem
otworzyć bagażnik. Paradując przez moment w
stroju topless widzę jak Heniek bije się palcem
po czole. Ciekawe po co to robi. Pewnie ma
poranne bóle głowy. Nie przejmując się
dolegliwościami Henia ubieram coś cieplejszego.
Towarzystwo
nie kwapi się jakoś do opuszczenia Temperówki.
Postanawiam sam zadbać o wodę na herbatę.
Schodzę drogą pół kilometra w dół ale wody
ani śladu. Wracam do samochodu i idę pareset
metrów w górę. Tym razem także pudło.
Będziemy robić herbatę na wodzie gazowanej,
której jeszcze trochę mamy. Kilkadziesiąt metrów w górę
od naszego noclegu, po przeciwnej stronie szosy,
znajduję wygodną kamienistą “zatoczkę” z
kilkoma ławeczkami. Będziemy mieli gdzie
zrobić śniadanie. Używam całej swojej
elokwencji. Pod jej wpływem Heniek decyduje się
podjechać autem na “mój” placyk.
Robimy herbatkę z bąbelkami i kanapki z
cebulą. Na szosie zaczyna się ruch. Co jakiś
czas przejeżdża autobus, tudzież Włoch na
swojej kolarzówce...a właśnie! Włosi to
maniacy kolarstwa. Pełno ich jeździ po
serpentynach. Sportowy to naród. Przekonujemy się zresztą
o tym za chwilę.
Na
naszym parkingu robi się gęsto od samochodów.
Średnio z 2 samochodów na każde 3 stojące
wychodzą Włosi obładowani linami, hakami i
innym żelastwem. A jednak. Idą wspinać się po
ścianie pod którą spaliśmy. Pogoda wspaniała
więc nie ma co się dziwić. Podjeżdża dwóch
pacjentów małym Jeepem. Biorą liny i telepią
się pod ścianę. Też bym tak chciał...
Hmm.....coś tu jednak nie gra. Coś mi nie
pasuje. Jasne! Uzmysławiam sobie właśnie, że
oni zostawiają tu swoje samochody na cały dzień. I to
bez obawy o kradzież. Tak to tutaj jest. Można
wszędzie zostawić autko i wyruszyć w góry. Po
prostu inna mentalność północnych Włochów.
Zresztą złodzieje tak wysoko nie
wjeżdżają... Korzystamy z tej dogodności
dosyć często.
Jemy, pijemy, ustalamy plany.
Nasz parking znajduje się poniżej przełęczy
na której zaczyna się dzisiejsza trasa. Droga
zejściowa ma swój koniec poniżej miejsca
postoju. Stoimy zatem dokładnie po środku. I
tak ma być. Co nas dzisiaj czeka ? Czytam w
przewodniku:
“T734 Via Ferrata delle
Mesules, bardzo
trudno, 3h odcinek wspinaczkowy, 6h do schroniska
Pisciadu, 6h30 do schroniska Boe, 8h z zejściem
doliny Val Lasties
Jedna z najwspanialszych,
klasycznych ferrat Dolomitów. Śmiało
poprowadzona trasa pokonuje gigantyczne urwisko
południowo-zachodniej krawędzi Selli. Ferratę
zalicza się do bardzo trudnych, głównie ze
względu na połączenie miejsc wymagających
technicznej wspinaczki z wyjątkową ekspozycją,
robiącą wrażenie nawet na doświadczonych
górołazach. Należy ona do najstarszych i
powstała już na początku naszego wieku!
Ferrata kończy się na krawędzi płaskowyżu,
ale zwykle trasa jest kontynuowana przez plateau,
nie ma bowiem dogodnej, bliskiej drogi
zejścia.[...] Ferratę kończy wejście na Piz
Selva, pozostała część
trasy jest opisana w T735”
Jejku.
Zapowiada się klasyczna robota. A dalej ?
“T735
Wędrówka zachodnim skrajem płaskowyżu Selli, nieco
trudno, 2h z Piz Selva do schroniska Pisciadu
[...] Oprócz oryginalnych
widoków na plateau możemy również, zwłaszcza
z krawędzi płaskowyżu, podziwiać dalekie
panoramy.[...]”
Hmm...my
do schroniska nie będziemy dochodzić. Według
mapy możemy skręcić wcześniej na T709. Co na
to przewodnik ?
“T709 Schronisko Rif. Piz Boe
– schronisko Rif. Pisciadu, nieco trudno,
1h45
[...] Interesująca
wycieczka przez stale zmieniające się
krajobrazy, jakby z innej planety. [...]”
Świetnie.
Przejdziemy ją w odwrotnym kierunku, ale do Rif.
Boe też nie pójdziemy. Zejdziemy wcześniej na
szlak T730. Tak jak jest na mapie. To najkrótsza
droga powrotu do samochodu a i tak mamy dzisiaj
sporo to wykoszenia. Co jest napisane o drodze
zejściowej ?
“T730 Pian Schiavaneis –
dolina Val Lasties – schronisko Boe, nieco trudno, 3h,
1060m. podejścia
Dolina Val Lasties jest
drugą co do wielkości wrzynającą się w masyw
Selli. Zwłaszcza jej górne partie do złudzenia
przypominają suche doliny pustynne. Jest
klasycznie wykształcona, oryginalna i piękna, a
trasa – wiodąca jej dnem na płaskowyż -
cieszy się sporą popularnością.
Bardzo
ładnie. O takie doznania nam chodzi. Plan
działania opracowany. Pakujemy plecaki, zamykamy
samochód i ruszamy ku przełęczy Passo Sella.
Nastroje znakomite. Pogoda także. Jedynie
brakuje nam wystarczającej ilości picia. Z
nadzieją znalezienia wody wspinamy się wzdłuż
serpentyn na przełęcz.
Passo
Sella wita nas sporą ilością turystów.
Większość to wycieczki autokarowe. Co z wodą
? Przypada mi zaszczytne zadanie zakombinowania
trzech litrów płynu po zerowych kosztach.
Wchodzę do pierwszego sklepiku i proszę
jegomościa najpierw o zwykłą wodę, potem o
“water” i w końcu o “wasser”. To
ostatnie trafia do niego, ale odmawia. Tutaj woda
to towar deficytowy i za darmo zwykle jej nie ma.
Co robić ? Jest jeszcze restauracja ale przed
drzwiami straszą już ceny toalet. Wchodzę
jednak i szybko kieruję się do lady. Tym
razem miła młoda Włoszka reaguje na moje
“water” nieoczekiwanym “cold or warm ?”.
Hamując zaskoczenie wybieram jednak zimną
odmianę kranówki. Po chwili wręcza mi
napełnione butelki. Czym prędzej opuszczam
elegancki lokal. Mam raczej nieodpowiedni strój aby
dłużej przebywać pod tym gościnnym dachem.
Kierujemy
się na ścieżkę prowadzącą do początku
ferraty. Przechodzimy trawiaste zbocze i dalej
idziemy dłuższy czas po kamiennych blokach.
Wreszcie podchodzimy pod stromą ścianę z
tabliczką oznajmiającą początek ferraty
Mesules. Spotykamy tu parę grupek Włochów
szykujących się do wspinaczki. Podnoszę
głowę i dostrzegam kilkanaście żywych
obiektów zwisających na pionowej ścianie.
No,no...tam idziemy. Zakładamy oprzyrządowanie
i ruszamy do boju. Heniek, Sebastian,
Kasia i ja.
Wspinaczka
pierwszorzędna. Oczywiście lina i haki bardzo
pomagają. Sebastian chcąc wyminąć grupkę
Włochów zapchał się w ścianie. Z pomocą
jednego z nich wpina w końcu lonżę do liny i
idzie dalej. Miejscami pomagam Kasi wyszukiwać
stopnie dla nóg. Jest naprawdę bombowo.
Dochodzimy do wąskiego i bardzo stromego
kominka. Tutaj zaczyna się zabawa. Lina
umocowana jest bardzo głęboko i z plecakiem
trudno się do niej docisnąć. Nie ma wyjścia.
Przepinam asekurację i idę zewnętrzną
stroną, znacznie oddalony od liny. Gdyby Mama
mnie teraz widziała.... Na szczęście chwyty i
stopnie dopisują. Nagle komin się kończy i
zwrotem o 180 stopni osiągam drabinkę.
Kompletna ekspozycja. Między nogami głębia
pionowej ściany. Jest świetnie i adrenaliniasto w żyłach.
Dalej wspinaczka nie robi już na mnie takiego
wrażenia. Cały czas jednak wspaniałe widoki,
uczciwe wspinanie po skale i linie. Po jakimś
czasie kończą się ubezpieczenia. Idziemy
kamienistym urwiskiem i doganiamy Heńka z Kotem.
Siedzą sobie
wygodnie na dość obszernej kamienistej
“polanie”. Zjadamy słodkie co nieco i w
dalszą drogę.
Wspinaczka
kończy się na szczycie Piz Selva 2941 m.. Co za
niesamowite widoki ! Jak okiem sięgnąć
krajobraz księżycowy. Masa kamieni, piarżysk i
ściętych skał. Wszędzie “prawie” płasko.
Tak, jakbyśmy weszli na pieniek drzewa – na
zewnątrz jest stromy a górę ma płaską –
tylko rozmiary trochę inne. Pierwszy raz w
życiu widzę takie zjawisko. Zauroczeni siadamy
sobie wygodnie na plecakach. W pobliżu doskonale widoczna Marmolada
ukazuje nam białe piękno swojego lodowca.
Heniek robi zdjęcia. Zjadamy trochę zapasów.
Sprawdzamy na mapie dalszą drogę. Rozbieramy
się z uprzęży i kasków. Pakujemy wory i jazda
dalej. Na sąsiednim “szczyciku” widzimy
kilkumetrowy krzyż. To prawie
trzytysięczny Piz Miara. Kierujemy tam swoje
nogi. Razem z Sebastianem zdobywamy wzniesienie.
Heniek z Kasią omijają szczyt i widzimy ich
teraz daleko przed sobą. My też sobie
skrócimy. Ruszamy inną drogą.
Jestem
z Sebastianem na małej przełączce. Od
kilkunastu minut oczekujemy pozostałej dwójki.
Nadchodzą. Kasię boli kolano ale chodzić
może. Stawiam diagnozę: wiązadło. Obiecuję
po powrocie zabandażować tę kończynę. W
wolniejszym tempie idziemy dalej. Nagle,
kilkanaście metrów dalej spostrzegamy stadko kozic. Co za
przedstawienie ! Z kilkoma innymi turystami
zbijamy się w jedną grupkę. Nikt się nie
rusza. Obserwujemy i fotografujemy to
niecodzienne zjawisko. Dwa samce biorą się za
łby. Jest nawet kilka małych. Nic sobie z nas
nie robią.
Dochodzimy
do rozwidlenia szlaków. W oddali widać Piz Boe
i stację kolejki linowej. Nie idziemy tam -
schodzimy. Piękne widoki towarzyszą nam
nieustannie.
Sebastian
poleciał gdzieś w dół. Heniek zostawia Kasię
pod moją opieką i przyspiesza tempa. Pojawia
się coraz więcej zieleni i trochę kosówki. To
znak, że schodzimy coraz niżej. Wtem,
zaskoczenie. Ktoś gra na trąbce ! Efekt
akustyczny niesamowity. Dźwięk odbija się od
okolicznych urwisk i powraca echem. Zaskakujące.
Idziemy dalej i na sporej łączce spotykamy Henia. Wszystko się
wyjaśnia. Poniżej na kamieniach siedzi sobie
gostek z trąbką i co jakiś czas pogrywa. Temu
to dobrze ! Zachodzące słoneczko przygrzewa,
trawka miękka, lekki wietrzyk. Heniu nas
opuszcza. Przez chwilę odpoczywamy pod małym
drzewkiem, gdzie
Kasia wygrzewa kolano a ja prawie zasypiam.
Trzeba jednak iść dalej. Pozdrawiając mijanego
muzyka niespiesznie schodzimy. Po jakimś czasie
docieramy pod niewielki wodospadzik. Są tutaj i
nasi “sportowcy”. Po minie Henia łatwo
oceniam temperaturę wody. Domyślam się, że jest
bliska zeru absolutnemu. Chwilka oddechu.
Pomału
zbliżamy się do szosy. Samochód jest teraz
powyżej nas i musielibyśmy do niego
podchodzić. Ale od czego mamy Sebastiana. Znika
za pobliskim zakrętem udając się po
Temperówkę. My schodzimy wprost do szosy, gdzie
łaskawie poczekamy aż podjedzie. Po piętnastu
minutach marszu znajdujemy wygodne miejsce. Ja
znajduję tu zaparkowany samochód moich marzeń.
Nie powiem jaki ale oglądam go na wszystkie
strony.
No
wreszcie. Przyjechał. Ładujemy się do auta, a
ponieważ zbliża się wieczór, czas pomyśleć
o noclegu. Tym razem żadnego samochodu. Jedziemy
więc w dół do ładnego miasteczka – Canazei.
Niebieskie tabliczki informacyjne wyprowadzają
nas wprost pod camping. Wychodzimy z wozu i
zasięgamy języka co do cen. Sebastian
uparł się nocować w lepszych warunkach niż
namiot, więc pytamy o miejsca w domkach.
Oczywiście brak. Możemy tylko rozbić namiot za
około 12000 od głowy plus coś tam za
samochód. Dowiadujemy się, że w pobliżu jest
inny camping mający domki. No dobra. Odjazd.
To pobliże okazało się odległą o 6 km
następną mieściną - Campitello. Trafiamy do
celu. Tutaj jednak także pozostaje alternatywny
namiot. Co za wybredni ludzie ! Prysznice są
darmowe. Prysznice ? O rany ! Trzeba się w
końcu gdzieś
jednak umyć ! Zostajemy. Recepcja niby
nieczynna, bo jest po 20.00, ale miły Pan każe
wypełnić mi blankiet meldunkowy. Przynoszę
swój paszport i grzecznie stosuję się do jego
rad. Wypełniłem. Należność zostaje ustalona
na poziomie 61000 lirów. Chcę mu zapłacić, ale o ile go
zrozumiałem to nie może on teraz przyjąć
pieniędzy. Wszystko mam niby załatwić rano.
OK. Odruchowo zabieram swój paszport
zostawiając na stole kartę meldunkową.
Wyszukujemy sobie dogodne miejsce
i Heniu parkuje samochód. Po wielu przymiarkach rozbijamy nasze
cudeńko. Heniek nadzoruje wszystkie prace, gdyż
namiot jest szczególny. Tudzież trzeba
pamiętać o zepsutym zamku a w innym miejscu
naciągnąć lepiej sznurki. Bez ofiar kończymy
stawianie namiotu. Czas zabrać się za jedzenie.
Heniek
składa kuchenkę... a tu lipa. Gaz wydobywa się
dołem. Zepsuta uszczelka. Do akcji przystępuje
Sebastian. Przy słabym oporze Henia zabiera mu
jakiś gumowy przedmiot z samochodu i wycina
kółeczko. No tak, chłopcy z Centertela
potrafią...
Trzeba
wiedzieć, że Sebastian to maniak telefoniczny.
Żadna antenka nie uszła jego uwadze. W czasie
naszej dotychczasowej podróży dwie rzeczy
wykonywał nad wyraz starannie. Pierwsza rzecz to
częstowanie mnie czekoladką na serpentynach,
druga rzecz to nieustanne rozglądanie się na lewo i prawo. Gdy
tylko wypatrzył jakiś maszt z kawałkiem
żelastwa, wzdychał i wpadał w zachwyt. Co
kawałek sprawdzał też, czy Henia GSM jest w
zasięgu. Gdy tylko na komórce przybywało kilka
kreseczek mocy, twarz Sebastiana rozpromieniała
się. Beznadziejny
przypadek. Ale pomysły to ma. Jednym z nich
była chociażby antena samochodowa. Temperówka
ma urwaną antenę, więc radio trochę
trzeszczało. Sebastian zrobił antenę z puszki
po piwie. Całkiem dobra. Potem udoskonalił
swój wynalazek i zamiast zgniecionej puchy zatknął na
dachu samochodu widelec ! Eleganckie to
rozwiązanie przetrwało próbę czasu.
Jeździliśmy z widelcem do upadłego. Innym
razem zabrał się za naprawę przepalonego
bezpiecznika odpowiedzialnego za wentylator.
Ponieważ brak nawiewu dawał się we znaki częstym
parowaniem szyb to Heniu z dużym pobłażaniem
pozwolił zamontować w Temperówce zdrutowany
bezpiecznik. Tym razem pomysł się nie udał.
Ostry smród spalenizny wydobywający się z
wentylatora ostudził trochę nowatorskie zapędy
Sebastiana. Było to zarazem ostatnie użycie
elektrycznego wspomagania nawiewu.
Niestety,
naprawa kuchenki była połowiczna. Z dwóch
palników pozostał tylko jeden działający. Ale
to już coś. Heniek ma jeszcze małą maszynkę
na katusze. Wykorzystujemy ją. Gotujemy
wspaniały posiłek – breja z makaronu, cebuli
i mielonki. Palce lizać !
Jest
już ciemno. Idę rozkoszować się ciepłą
wodą z prysznica. Z przyjemnością stoję sobie
w strugach ciepłej wody – pierwszy raz od
kilku dni. Doprowadzam się do ładu i wracam do
namiotu. Witają mnie jęki Henia. Gonił się z
Sebastianem i rozwalił nogę. Zostawić ich na
moment bez opieki to robią sobie krzywdę ! Na
szczęście nic groźnego i możemy iść spać.
Tym razem wszyscy ładujemy się do rozstawionej
dwójki. Ciasnota duża ale nogi proste. Co do
nóg, to Kasia
kuśtyka z zabandażowanym przeze mnie kolankiem.
Jutro powinno być lepiej. Podsumowujemy dzień.
Heniek stwierdza, że nazajutrz będzie dzień
gospodarczo – odpoczynkowy. Oznacza to długie
spanie, kąpiele i golenia, pranie skarpetek,
zakupy w mieście
i ogólne byczenie. Sebastian dorzuca coś
jeszcze o morzu – co było do przewidzenia,
gdyż zawsze to robi w momentach ustalania planu.
Pomysł “lenistwa” za bardzo mi nie
odpowiada, zaczynam więc rozmyślać nad
możliwością jakiejś krótkiej samotnej wycieczki. Nie czuję się
zmęczony i szkoda mi dnia. Zamiast wylegiwania
wolę katowanie w skale. Taki już jestem... Ale
nic. Zobaczymy jutro.
|