Strona główna
Maratony i Ultramaratony
Dolomity - via ferraty
100km - Kalisz 2006
100km - Wiedeń 2007
1. Narodziny Wiednia
2. Trening ciała
3. Fizjologia
4. Przed biegiem
5. Bieg
6. Zakończenie
7. Dodatki - pliki, linki
Dolomity 1998
Blog
Księga gości
   
 


Pobudka parę minut po czwartej, wyjazd o 5-tej rano i po półgodzinie oddycham już przyjemnym powietrzem na wiedeńskim praterze – Prater to taki duży wiedeński park, znane miejsce wypoczynku i zabaw… a dzisiaj także biegu na 100km. Impreza organizowana jest przez międzynarodową grupę Sri Chinmoy Marathon Team i znajduje się także w kalendarzu IAU (międzynarodowej organizacji ultramaratońskiej). Miejsce startu i mety znajduje się zaraz przy parkingu więc wszystko mam pod ręką. Widzę jednak, że nie do końca się przygotowałem, gdyż inni przybyli na miejsce zawodnicy rozstawiają ze swoimi „ekipami” stoliczki i krzesełka organizując tym samym własne „boksy serwisowe”. No cóż, jestem tu pierwszy raz i nie wiedziałem, że tak można… nic jednak nie szkodzi, rozkładam własny boks czyli własną torbę pomiędzy innymi… nic więcej mi nie trzeba. Start już za 15 minut, ludzi coraz więcej, słońce wstało i prześwituje gdzieś za drzewami ale temperatura idealna do biegania – jakieś 15 stopni. Jestem pełen energii i chęci do biegu… Tuż przed startem mała odprawa i powitanie zawodników. Jestem jedynym Polakiem ale angielski doskonale sprawdza się w komunikacji. Już stoję gotowy, koszulka z krótkim rękawem, sprinterki do kolan, maniacka opaska na głowie i butelka isostaru w ręce…. Odliczanie….

Jest sygnał startera ! Punktualnie o 6:00 na trasę wybiega około 60 zawodników – 40 mężczyzn i 7 kobiet chce pokonać 100km samodzielnie oraz kilkanaście osób zorganizowanych w 6 sztafet…. Mamy czas do 19:00 … ale ja planuję ukończyć swój bieg wcześniej…. Sporo wcześniej mam nadzieję.

Do pokonania 40 pętli, każda po 2,5 km. Wbrew powszechnemu mniemaniu, że może się znudzić i zakręcić w głowie, jest zgoła odmiennie. Taka długość pętli ma swoje zalety np. cały czas coś się dzieje, ciągle się kogoś mija (lub się jest mijanym rzecz jasna), często ma się dostęp do własnych rzeczy i punktów odświeżania... możecie mi wierzyć, nie liczy się okrążeń aż do paru ostatnich. Bardzo mi się ta formuła biegu spodobała. Co 2,5 km niestrudzeni organizatorzy i osoby towarzyszące serwują  nam przyjemny aplauz i doping. To tak, jakby biegać w większym maratonie…. Kto nie lubi być sam na trasie znajdzie tu wszystko czego potrzebuje. Dodatkowo, trasa jest cała wyasfaltowana, płaska i ocieniona drzewami oraz wysokimi krzakami. To była jedna z rzeczy, którą wiedziałem już przed startem i na którą liczyłem w przypadku upału. Na temperaturę powietrza nie ma się wpływu ale bezpośrednie słońce dodatkowo osłabia organizm…  dlatego liczę na ten cień w dalszej części biegu.

Już na pierwszym okrążeniu kilka osób poleciało do przodu nie dając złudzeń co do swoich oczekiwań. Ja natomiast spokojnie ale zdecydowanie utrzymuję tempo w granicach 4:45 – 4:55 na km. Zakładam bowiem wariant idealny czyli złamanie 8:30 a do tego trzeba by biegać po 5 minut na km i zmieścić się z przerwami w 10 minutach. Nie ma więc wyjścia i na początku, kiedy temperatura sprzyja, trzeba trochę sekund czy minut nadrobić na górkę. Czuję,  że dobrze robię i że do takiego tempa jestem przygotowany. Pierwsze 10 – 15km mija bardzo szybko, w międzyczasie biegnę i rozmawiam z innym zawodnikiem, który także ma nadzieję na złamanie 8:30 – w zeszłym roku w deszczu nabiegał tutaj 8:40… dobry kompan, fajnie się rozmawia i droga szybko mija. Tętno cały czas około 125 uderzeń na minutę… wszystko według założeń. Gdy jeden z nas musi zrobić sobie „przerwę technologiczną” w toalecie, rozstajemy się na dłuższy czas. Pewnie nie raz jeszcze się spotkamy na trasie.

Każda pętla kończy się punktem z napojami i odżywianiem i jakieś kilkadziesiąt metrów dalej linia startu/mety ze stolikami dla sędziów – zliczają oni okrążenia każdemu zawodnikowi. Tuz obok stoją dwie tablice z nazwiskami pierwszych siedmiu kobiet i pierwszych siedmiu mężczyzn łącznie z liczbą przebiegniętych kilometrów. Oczywiście jest też zegar elektroniczny z czasem biegu. Po każdym okrążeniu jeden z sędziów aktualizuje tablice. Od 15-go kilometra jestem na siódmym miejscu i własne nazwisko na tablicy dodatkowo mobilizuje. Około 25-go kilometra dubluje mnie pierwszy zawodnik a później także drugi. Biegnie mi się dobrze, aczkolwiek czuję większą sztywność mięśni i większy „opór” ciała niż na normalnym długim rozbieganiu – do tego tempo mam wolniejsze niż na treningu… zastanawiam się, czy aby to nie jest reakcja organizmu na 3-dniowa przerwę w bieganiu przed startem… może powinienem biegać krócej ale jednak biegać zamiast robić całe dni przerwy ? Tego nie wiem i będę musiał to wypraktykować.

Robi się coraz cieplej i mimo iż większość trasy pozostaje w cieniu, słońce i bezchmurne niebo nie daje mi spokoju. Wiem, że nadejdzie ten moment, kiedy termoregulacja ciała zadecyduje o moim losie na trasie. Nie zdaję się jednak na czysty los i cały czas nawadniam organizm. Jedna półlitrowa butelka isostaru na każde 10-km plus do tego woda na punktach (są takie dwa na trasie) i ewentualne „zapasowe” łyki z większej butelki w moim „prywatnym boksie”. Od 20-tego kilometra zajadam też odżywki – jeden żel na każde 20km. Dodatkowo mam zaplanowane trochę białka w czasie biegu aby ochronić strukturę mięśni. Innego jedzenia na trasie nie planuję… mam przecież sporo tłuszczu do spalenia a mój żołądek nic by i tak innego nie strawił. Doświadczenie jakim był dla mnie start w ogromnym upale w Rotterdamie i przeczytane opracowania w tym temacie potęgują moją uwagę w kwestii picia i chłodzenia organizmu. Czuję, że to będzie dzisiaj klucz do ewentualnego sukcesu…. Jak się okaże, miałem rację.

Jest maraton, 3:28 czyli wszystko jak należy. Cały czas jestem na siódmej pozycji ale bardziej interesuje mnie walka z samym sobą – to jest mój cel na dzisiaj czyli po prostu robić swoje. Dobiegam do 50-tego kilometra w czasie 4:08 i wiem, że najważniejszy etap się już zaczął. W Kaliszu po 55 kilometrze spotkałem ścianę i walczyłem o przeżycie. Zbieram siły na ewentualną powtórkę z rozrywki. Dzisiaj mam przewagę – wiem, czego się spodziewać… przynajmniej tak mi się wydaje.

Temperatura przestaje być komfortowa, jest gorąco ale i tak lepiej niż w Rotterdamie. Koszulkę z krótkim rękawem już dawno zamieniłem na bez rękawów i przyszedł czas na zastąpienie klubowej opaski moją nową, eksperymentalną białą czapeczką z welonem. Ma mnie ona zabezpieczyć przed słońcem i polewana wodą dodatkowo ma chłodzić moją głowę… najważniejszą część ciała w tym biegu. Czekam na 58 kilometr, kiedy do mety pozostanie tylko maraton… to dystans strawny dla psychiki i będzie już łatwiej. Zanim to nastąpi mija mnie mój poznany wcześniej kolega i spadam z tablicy wyników… jestem ósmy. Nie przeszkadza mi to, mam swój plan.

60-ty kilometr wita mnie znowu siódmym miejscem… z trasy zszedł jeden z prowadzącej dwójki, zeszłoroczny zwycięzca. Coś nie poszło mu tak jak trzeba. Moje tempo zaczyna słabnąć, organizm włączył klimatyzacje i termoregulacja zużywa dużo prądu…. Ale nadal jest pod kontrolą. Biegnę z wielką uwagą oczekując symptomów ściany jakiej doświadczyłem w Kaliszu… ale nic takiego się nie dzieje. Kontroluję organizm… no, może poza obcierającym mnie czujnikiem tętna, którego ustawiczne poprawianie na piersi nie przynosi długotrwałej poprawy. Na osłodę pozostaje fakt, że dolne części nóg nie sygnalizują żadnych awarii – buty, mimo iż kompletne nówki spisują się znakomicie.

Temperatura oraz ilość słońca na trasie coraz większa. Na każdym 2,5 kilometrowym okrążeniu muszę stawać dwukrotnie w celu polewania czapki i picia wody… oczywiście isostar mam cały czas przy sobie i piję co kawałek ale w biegu… mam już go powoli dość… ale organizm potrzebuje. Wiem to i czuję. Niedługo będzie 70-ty kilometr. Bieg staje się coraz cięższy ale wyraźnej ściany nadal nie ma… na szczęście. W międzyczasie wyszedłem na 5-tą pozycję…. Miłe zaskoczenie.

Przyszedł najgorszy moment. Pokonałem 75 kilometrów i tempo wyraźnie spadło. Regularnie w granicach 5:05 – 5:15 na kilometr. Niby nie ma ściany, niby kontroluję organizm ale temperatura powietrza i słońce wysysa ze mnie siły… jestem mentalnie osłabiony ! Uda stają się ciężkie i jakoś nie mogę się zmobilizować do szybszego biegania. Próbuję metody wizualizacji dystansu jaki mam pokonać – to tylko 25 kilometrów myślę sobie – ale nie pomaga… tutaj wcale nie chodzi o dystans jaki został ale o tempo biegu. W Kaliszu walczyłem o pozostanie na trasie, o ukończenie biegu… tutaj jest inaczej. Nawet przez chwilę nie myślę, że nie ukończę tylko w jakim stylu i czasie to zrobię ! Zaskakuje mnie ta sytuacja i usilnie szukam sposobu na odzyskanie kontroli nad ciałem w zakresie szybkości. Powtarzam sobie, że w Kaliszu już bym był po kryzysie więc tutaj też muszę coś zrobić.

Pisałem, że najgorszy moment nastąpił ? Myliłem się, Jest dopiero teraz na 83-cim kilometrze. Do końca tylko 17-ście kilometrów a ja nie mam pary w nogach… dlaczego jest tak gorąco ? Spoglądam na zegarek – tempo 5:30 na kilometr czyli katastrofa. Przeliczam czas jaki mi pozostał do ośmiu i półgodziny oraz dystans do pokonania… wychodzi mi, że muszę biegać poniżej 5:20 /km  i nie robić przerw… a to przecież wydaje się niewykonalne ! Nabieram pewności, że „nici” z dobrego wyniku… pozostaje walka o dowolną życiówkę, bo nie mogę wrócić z niczym. Organizm daje wyraźne sygnały osłabienia. Klimatyzacja jakby trochę siadała ale nadal przecież biegnę a nie idę. Jakiś nowy rodzaj „ściany” spotkałem. Na ile macza w tym palce upalna pogoda ? Chciałbym, aby wszystko dało się zwalić na pogodę, bo to wygodna… ale tak nie można. Upał wyraźnie wpływa na wynik ale nie jest jedynym czynnikiem…. Trudno, na razie się nie dowiem.

Doczłapuję się w tempie 5:30 na kilometr do 87-go kilometra. Już za chwilę minę linię startu/mety i pozostanie mi „tylko” pięć okrążeń do mety. Chyba zacznę już liczyć okrążenia zamiast kilometrów. Musiałby się zdarzyć cud, abym złamał 8:30 więc cieszę się z 4-go miejsca, na które mimo wszystko wyszedłem.

Cud się zdarzył. Rodzinka wróciła wcześniej ze zwiedzania Wiednia i żona robi mi zdjęcie na feralnym 87-mym kilometrze. Kończę 35-te okrążenie, pozostało 12,5 km do końca a na zegarze czas 7:25 z kawałkiem…. Za 64 minuty upłynie moje „mityczne” 8:30 a ja sobie człapię bez szans na ten wynik…. Coś we mnie drgnęło. Biorę z torby ostatnią pełną półlitrową butelkę isostaru i zdopingowany przez rodzinkę, wiedziony jakimś irracjonalnym przekonaniem, że te 64 minuty da się rozciągnąć, zaczynam kalkulować. Wychodzi jak drut, że musiałbym biegać od teraz każdy kilometr w czasie pół minuty lepszym czyli po 5:00/km i do tego nie robić przerw…. To wszystko przez ostatnie 12,5 kilometra jak w nogach mam już 87,5 i słońce praży niemiłosiernie ? Czy ja aby udaru nie dostałem ? No ale przecież w Kaliszu też się udało poderwać organizm po katastrofalnym kryzysie. Dlaczego by nie spróbować ?

No to przyspieszam. Sam nie wiem jakim cudem ale udaje się zmusić nogi do szybszego biegu. Pojawienie się rodzinki, doping kibiców i jakaś wewnętrzna ukryta nadzieja pchają do przodu. Kontroluję tempo i zdumiony aczkolwiek zadowolony odnotowuję 4:55 /km czyli pół minuty na kilometr szybciej niż biegłem poprzednie kółko… Dobiegam do punktu z wodą w 2/5 długości pętli na zakręcie ale nie staje jak to robiłem do tej pory tylko w biegu łapie kubek i cały wylewam na głowę. Zdziwiłem tym trochę gościa z obsługi, bo już się przyzwyczaił do czegoś innego. Mijając kilkunastu zawodników zbliżam się do końca 36-go okrążenia, cały czas biegnąc w granicach 4:55/km. Na głównym punkcie żywieniowym powtarzam manewr z poprzedniego – nie zatrzymuję się, tylko wylewam zawartość kubka na głowę i zmierzam do linii startu/mety. Pozdrawiam swojego kolegę z trasy, którego przyszło mi teraz dublować. Zostaję przywitany oklaskami. Zdziwionym ale miłym głosem spiker oznajmia, że właśnie wyszedłem na 3-cie miejsce (musiałem minąć trzeciego na tym okrążeniu). Tylko cztery okrążenia, niepełna butelka isostaru w ręce i bez przystanków… może się udać, trzeba wytrzymać. Powtarzam sobie cały czas „No jak Laszlo, nie dasz rady ? A po co biegałeś te trzydziestki na treningach ? Pokaż co potrafisz ! „ Wypisz wymaluj powtórka z Kalisza tylko w innej formie i po innej ścianie. Tutaj walczę z szybkością, z czasem ! Czy wytrzymam ? Czy 12-to kilometrowy finisz to aby nieco nie za dużo ? Jeszcze tylko 10 kilometrów… dam radę ! Muszę !

Walka trwa. Pozostało 5 kilometrów czyli ostatnie dwa okrążenia. Tempo dochodzi czasami do 4:45 /km i czuję, że spełnienie marzeń leży w moim zasięgu. Przyspieszenie jakie zrobiłem zostało zauważone przez kibiców oraz innych biegaczy więc ich doping dodaje mi tylko pewności siebie. Głowę zaprząta tylko sprawa upału i czy organizm nagle nie odmówi posłuszeństwa w zakresie termoregulacji… to może bardzo szybko ściąć człowieka z nóg. Na szczęście nic takiego się na razie nie dzieje. Isostar się kończy i na ostatnim okrążeniu będzie trzeba sięgnąć do rezerw. Co jakiś czas organizm próbuje poddawać w wątpliwość moje tempo ale zagłuszam go nieustannym „No dalej Laszlo ! Dasz radę ! Pokaż co potrafisz ! Kiedy znowu będziesz miał taką szansę ?”.

Wpadam na ostatnie okrążenie. Od organizatorów dostaję do ręki pomarańczową chorągiewkę z napisem 100km i z dzwoneczkami. Świetny pomysł ! Teraz każdy którego mijam wie, że biegnę ostatnie okrążenie i pozdrawia życzliwie. Do doskonały doping na ostatnie 2,5 kilometra. Już od trzech okrążeń nie przeliczam czasu jaki pozostał do ośmiu i pół godziny ale wiedząc, że biegnę w tempie 4:45 – 5:00 na kilometr, czuję się pewnie. Nic nie może odebrać mi już zwycięstwa z samym sobą i wiem, jestem pewny, że będę miał nową życiówkę i to taką, po jaką przyjechałem do Wiednia. Pozbywam się pustej już butelki czując przez moment, jakby mi czegoś ważnego brakowało… no tak, nawadnianie to był mój dotychczasowy wierny kompan na trasie ultramaratonu. Jeszcze tylko 1,5 kilometra, tylko kilometr, już widzę punkt żywieniowy na 200 metrów przed metą, wypadam na prostą i witany aplauzem kibiców zbliżam się do mety. Ten moment wyobrażałem sobie dzisiaj nie raz. Te uniesione do góry ręce, ta dzwoniąca jakże przyjemnym dźwiękiem chorągiewka, żona z córka za metą… no i ten zegar z najprzyjemniejszymi dla oka cyframi 8:25:56 !!!! Złamałem osiem i pół godziny na setkę ! Znowu poznałem się lepiej i pokonałem własne słabości ! Teoretycznie jest to także pierwsza klasa sportowa…. Czyż życie nie jest piękne ? Czyż nie warto żyć dla takich chwil ? Odpowiedzi są jasne.

Uściski, gratulacje, zdjęcia… wszystko co najlepsze. Dodatkowo świadomość zajęcia 3-go miejsca, co stanowi przyjemny bonus do osiągniętego celu. Jestem szczęśliwy. Jestem też na tyle trzeźwy aby dokończyć to co zacząłem. Muszę zająć się mym wymęczonym ciałem. Ten ponad 12-to kilometrowy finisz bardzo mnie zmęczył. Słońce i upał są wszędobylskie.

Zgodnie z wszelkimi prawidłami sztuki biegowej, pierwsze 30 minut po wysiłku jest bardzo ważne dla regeneracji organizmu. Wypijam ponad litr  isostaru. Dostarczam organizmowi białka i węglowodany. Już do końca dnia moim hasłem przewodnim będzie odbudowa sił i mięśni. Regeneracja, jeszcze raz regeneracja. Do godziny 19-tej piłem, jadłem, odpoczywałem. Organizm przetrwał w całkiem dobrym stanie. Odnotowane usterki to odparzenie skóry na piersi po czujniku tętna skutkujące dodatkowo zakrwawioną koszulką… wygląda ona bardzo nieciekawie ale w czasie biegu w ogóle tego nie zauważyłem. Oczywiście nogi ciężkie jak z ołowiu… ale to normalka. Żadnych otarć na stopach – buty spisały się na medal.