Strona główna
Maratony i Ultramaratony
Dolomity - via ferraty
100km - Kalisz 2006
100km - Wiedeń 2007
Dolomity 1998
1. Narodziny początku
2. Miesiące przygotowań
3. Przed wyjazdem
4. Piątek 24.08
5. Sobota 22.08
6. Niedziela 23.08
Galeria - di Sesto
7. Poniedziałek 24.08
8. Wtorek 25.08
Galeria - Sella
9. Środa 26.08
10. Czwartek 27.08
Galeria - Pala
11. Piątek 28.08
12. Sobota 29.08
13. Niedziela 30.08
Mapa podróży
Blog
Księga gości
   
 


“Rano” pobudka – tak koło siódmej. Heniek przywozi Sebastiana z jego worami pełnymi ciuchów. Jedziemy z Sebastianem po zakupy, Heniu oddaje butlę do nabicia, a Beata szykuje śniadanie. Zjadamy wszystko i zaczynamy pakowanie. 6 ogromnych bochenków chleba ląduje w bagażniku Temperówki. Czy wszystko zabrane ? ... kto to wie... Pożegnanie... Z przodu siedzi Heniek z Sebastianem (Heniek kierowca), ja na tylnym siedzeniu, przekręcenie kluczyka w stacyjce, dźwięk 100 konnego silnika i ... WYJAZD W DOLOMITY !!! .... jest wczesne południe około 11.00. Od tego momentu Temperówka staje się naszym domem dosłownie i w przenośni. Tak więc kilka słów o tej maszynce. Jest dość specyficzna – sama się psuje i sama naprawia. Często zamiast przyśpieszać lubi sobie “pograć” po wtryskach i nieco zwolnić. Ale Heniek się tym nie martwi...my też. Bardzo wpadającym w oko elementem wyposażenia Temperówki jest zakurzona deska rozdzielcza z... jedynym, idealnie czystym miejscem po prawej stronie kierowcy, wielkości połowy dłoni. To jest miejsce, które po każdym słowie dotyczącym Temperówki jest namiętnie głaskane przez Henia. Potem okazało się, że zwyczaj ten przechodzi także na osobę siedzącą koło kierowcy. Zadanie to godnie pełnił Sebastian. Dobra Temperówka... Trzeba przyznać, że jest to autko bardzo pojemne, wygodne i ... niezawodne. Ma też bardzo przyjemną właściwość – po podniesieniu tylnej klapy bagażnika, można rozłożyć zderzak w taki sposób, że powstaje wcale wygodna ławeczka. Zwykle toczyły się o nią boje na dłuższych postojach, gdy nasze jedyne dwa składane krzesełka były już zajęte. Ze dwa tygodnie wcześniej Heniu zmienił przednie opony w Temperówce na nowiutkie polskiej produkcji, a o ich skuteczności niedługo przyszło nam się przekonać...

W Żorach zabieramy czwartego wyprawowicza, którym okazuje się.... Kasia ! Heniowi i mnie zostaje przedstawiona szczupła, zwinna i drobna osóbka, znajdująca się pod kuratelą Sebastiana. Od teraz zajmować będzie miejsce za kierowcą (tj. koło mnie) i robić będzie za “młodszą siostrę”, nad którą to roztaczać będziemy opiekę. Oczywiście kobieta urozmaica i uatrakcyjnia wyprawę, co wybitnie daje o sobie znać już po 5 minutach, gdy to zawzięcie pałaszujemy zabrany przez nią placek z jabłkami !

Tak więc jesteśmy w komplecie, czasami niewiele o sobie wiedząc ale jakoś dziwnie “pasując” do siebie wytwarzanym klimatem. Chciałoby się rzec “znamy się od dawna”. Atmosfera wspaniała, ludzie także jakoś dziwnie bliscy, czas w drogę w kierunku Cieszyna i dalej przez Czechy, Austrię, Słowenię do Włoch !

Podczas pierwszej godziny podróży kumulują się już dwie przygody. Najpierw Heniu zostaje namierzony na radarze i sobie tylko znanym sposobem unika odpowiedzialności finansowej. Potem w lekkiej mżawce widzimy dym wydobywający się spod kół samochodu jadącego przed nami – z pewnością ostro hamuje. To samo robi Heniu i ... nasze nowe oponki jak po lodzie ślizgają się w kierunku zderzaka Skody (chyba Skody). Jakimś cudem zarzuciło ją na pobocze w taki sposób, że wjeżdżamy na jej miejsce zatrzymując się kilka centymetrów od skręcającego małego Fiata. Uff..... Janie, Dębica.... padają słowa i ruszamy dalej, ale już wolniej i ostrożniej, w kierunku granicy...

Granicę przekraczamy w Cieszynie i kierujemy się na Brno a dalej na Wiedeń. Nie mamy opłaconych autostrad w Czechach, więc kluczymy bocznymi drogami. Gdzieś po drodze przygniatam łokciem osę i przez resztę dnia towarzyszyć mi będzie sporych rozmiarów bulwa na łokciu. Na stacji przed granicą z Austrią kupujemy benzynę i trochę puszek browaru. Autostrady w Austrii mamy już opłacone, a więc po przekroczeniu granicy ciągniemy co sił w kierunku Klagenfurtu i Villach. Tam zamierzamy skręcić na Słowenię po paliwo, które jest znacznie tańsze niż we Włoszech. W międzyczasie zatrzymujemy się na postoju rozprostować kości, zrobić co trzeba i trochę zjeść. Niestety, większość podróżnych miewa chyba takie same pomysły - ponieważ brakuje tu budynku z toaletami to woń otoczenia dość szybko przegania nas od stołu.

Granicę z Włochami przekraczamy w zapadającym zmierzchu. Po kilkunastu kilometrach w Tarvisio odbijamy na Słowenię, do której docieramy już po ciemku. Okazuje się, że zabrakło nam około godziny aby napełnić bak – stacja w Kranjskiej Gorze jest zamknięta. Nie rezygnujemy i w końcu znajdujemy na drugim końcu miasta stację 24h. Tutaj płacić można prawie każdą walutą – oczywiście z wyjątkiem złotego. Zamiast około 2000 lirów/litr (4zł) we Włoszech, płacimy 1,16 DM/litr (2.50zł). Jest tu nawet kran z ciepłą wodą i można się obmyć – na porządny nocleg i tak nie ma co liczyć.

Heniek postanawia jechać dalej ile się da w kierunku Dolomitów. Jedziemy więc po ciemku w strasznej burzy na miejsce przeznaczenia. O ile się orientuję, mamy wylądować w pobliżu Misuriny. W każdym razie jedziemy z powrotem przez Tarvisio w kierunku na Tolmezzo. Jest godzina może 24.00 albo coś koło tego, a my robimy krótki postój gdzieś we Włoszech na krętej górskiej drodze Dolomitów. Cóż za powietrze.... Przestało lać. Trochę kropi. Niezmordowany Heniek upatrzył sobie coś na mapie i tam nas wiezie. Już dawno przestałem kontrolować przebieg naszej marszruty. Telepiemy się jakimiś dziurami i w świetle reflektorów co jakiś czas pojawia się tabliczka z nazwą miejscowości...Moia... Compeggio... Cima Sappada... Sappada. W świetle lamp ulicznych dojeżdżamy do rozwidlenia ulic. Na tymże rozwidleniu stoi nocny lokal. Pod nim grupka rozbawionych ludzi i kilkanaście jednośladów. Heniek albo śpi albo waha się w którą stronę pojechać bo wybiera kurs bezpośrednio na wprost owej niczego nie spodziewającej się gawiedzi. Czas i odległość mijają zadziwiająco szybko. Chyba wreszcie się obudził bo ostro dusi na hamulec. Co z tego, skoro.... Janie, Dębica.... ślizga się nadal ustalonym wcześniej kursem. Trzeba było zobaczyć te zdziwione spojrzenia zagrożonych Włochów odwracających się w kierunku nadciągającej Temperówki. W ostatniej chwili autko reaguje na skręcone koła i jakby nigdy nic wjeżdżamy w ulicę po prawej stronie. Przez chwilę jedziemy oszołomieni - los albo dba o poziom adrenaliny w naszych organizmach albo przypomina nam o noclegu. Heniu kapituluje – czas odpocząć.

Godzina 2.00 lądujemy na jakimś kamienistym placyku koło drogi. Tu będzie nasz pierwszy obóz. Gdzieś między Sappada a San Stefano di Cadore.

No cóż... zapada męska decyzja o rozbiciu dwójki szturmowej, bo ten drugi namiot jest za ciężki i skomplikowany w rozkładaniu. O spaniu pod gołym niebem nie ma co marzyć – deszcz wisi w powietrzu. Najedzeni czekoladami zabieramy się do rozwijania dwumasztowej kopułki. Składam pierwszy maszt i wciągam go w namiot, teraz drugi maszt... no właśnie ... Sebastian gdzie schowałeś drugi maszt ?... masztu ani śladu ! Tak oto stojąc o drugiej w nocy gdzieś w Dolomitach dowiadujemy się, że nasza dwójka szturmowa jest nie do rozbicia ! Hmm... bywa i tak. Śledztwo nie daje żadnego rezultatu poza hipotezą, że osoba która użyczyła namiot Sebastianowi nie dała drugiego masztu. Sebastian stwierdza, że na pewno zrobiła to specjalnie i wymyśla sposoby ukatrupienia jegomościa. Jakże mi teraz żal pozostawionego w Polsce czteroosobowego namiotu... nic to ! Układamy się na wpół siedząco w Temperówce i próbujemy spać – z nawet dobrymi skutkami. W miarę upływu czasu wzrastają nasze zdolności do samoupakowywania się we wnętrzu Temperówki.