Strona główna
Maratony i Ultramaratony
Dolomity - via ferraty
100km - Kalisz 2006
100km - Wiedeń 2007
Dolomity 1998
1. Narodziny początku
2. Miesiące przygotowań
3. Przed wyjazdem
4. Piątek 24.08
5. Sobota 22.08
6. Niedziela 23.08
Galeria - di Sesto
7. Poniedziałek 24.08
8. Wtorek 25.08
Galeria - Sella
9. Środa 26.08
10. Czwartek 27.08
Galeria - Pala
11. Piątek 28.08
12. Sobota 29.08
13. Niedziela 30.08
Mapa podróży
Blog
Księga gości
   
 


To była ciepła noc. Może z powodu upakowania czterech “grzejników” w dwuosobowym namiocie. Tak czy inaczej warto się przewietrzyć i wysondować pogodę. Wygrzebuję się ze śpiwora i chwyciwszy kluczyki od Temperówki wychodzę na zewnątrz. Dochodzi siódma, ale już widać, że pogoda będzie murowana. Na razie jednak wszystko pokrywa gruba warstwa nie zamarzniętego szronu. Wilgoć porannej rosy jest wszechobecna. Z zamiarem przestudiowania mapy otwieram samochód. Pierwszy rzut oka na okoliczne szlaki nie powoduje wzmożonego bicia serca. Zresztą wiem to już od wczoraj. Studiowałem bowiem przed snem możliwości dzisiejszego “wypadu”. Pracowicie wyłuskałem w pobliżu jakąś obiecującą ferratę, czym całkowicie zszokowałem Sebastiana. Szok był zrozumiały, gdyż po chwili Sebastian odkrył, że się trochę pomyliłem co do miejsca naszego noclegu.... skromne 40 kilometrów. Ale czy to moja wina, że tamta miejscowość nazywała się prawie tak samo ?

Gdybym poszedł na “stopa” może dałoby się podjechać w jakieś sensowniejsze miejsce. A może tam gdzie byliśmy wczoraj ? Druga połowa masywu Selli z ponad trzytysięcznym Piz Boe (3152 m) wygląda obiecująco. Na mapie zaznaczona jest nawet w pobliżu jakaś ferrata. Trzeba tylko dostać się na przełęcz Passo Pordoi (2239 m). A może jedzie tam autobus ? Trzeba sprawdzić w mieście.

Chodzę sobie po miasteczku i muszę przyznać, że jest całkiem ładne. Nie mogę jednak znaleźć przystanku autobusowego... O ! Jest ! Podchodzę i rozczarowuję się rozkładem jazdy. Nic o sensownej godzinie nie jedzie w kierunku Pordoi. Pozostaje więc złapać “stopa” lub poszukać transportu w pobliskiej Canazei.

Właśnie wróciłem z krótkiego spacerku po Campitello i pierwsze za co się chwytam to przewodnik. Trzeba sprawdzić co to jest za ferrata na którą chcę się wybrać i jakie są możliwości powrotu. Zakładam, że uda mi się dotrzeć na Passo Pordoi i stamtąd rozpocząć wspinaczkę. Znajduję odpowiednią stronę. Ledwie zatrzymuję spojrzenie na opisie a już czuję jak tętno gwałtownie przyspiesza. Czytam z rosnącym podnieceniem:

“T761 Via Ferrata Cesare Piazzetta, wyjątkowo trudno, 5h od przełęczy Passo Pordoi, 1h30 odcinek wspinaczkowy

Via Ferrata Cesare Piazzetta jest przedstawicielką nowej generacji “dróg żelaznych”. Trasę wybrano rozmyślnie tak, aby nie omijać trudności, ale ich szukać. Ferrata pokonuje południowe urwiska płaskowyżu na wprost Piz Boe. Ten właśnie szczyt jest celem ferraty, choć kończy się ona znacznie wcześniej i zasadnicze podejście odbywa się trasą T760. Trudności techniczne, zwłaszcza pierwszego odcinka, są rzeczywiście wielkie. Do ich pokonania trzeba, oprócz umiejętności wspinaczkowych, dużej siły ramion. [...] W górnej części ferrata prowadzi przez mniej trudny, ale nieubezpieczony teren. Zostały tu użyte specjalne haki według pomysłu A.Theniusa i jeżeli chcemy być asekurowani również na tym łatwiejszym odcinku, należy mieć ze sobą linę. [...] “

Hmm... intrygujący i pociągający opis. Czuję poważny dreszcz emocji, tym bardziej, że o początkowej gładkiej ścianie czytam:

“Zamontowana tu stała poręczówka, daje iluzję bezpieczeństwa. Odpadnięcie spowoduje i tak (nawet) kilkumetrowy lot do następnego mocowania stalowej liny i twarde zatrzymanie, oby bez poważniejszych konsekwencji.”

“Wyjątkowo trudna” oznacza, że wybrana przeze mnie ferrata należy do grona najtrudniejszych w Dolomitach. Im dłużej rozważam czy powinienem tam iść – tym bardziej pragnę się z nią zmierzyć. Zawsze przecież mogę się wycofać... i ta myśl uspokaja mój rozsądek. Pozostaje jeszcze opracować drogę powrotną z Piz Boe. Czytam więc:

“T757 Schronisko Boe – szczyt Piz Boe, nieco trudno, 45 min, 280m. podejścia” ,

“T756 Przełęcz Forcella Pordoi – Piz Boe, nieco trudno, 1h, 300 m. podejścia

Najłatwiejsza droga na szczyt. Prowadzi na dłuższym odcinku piarżystym zboczem [...]. “

“T701 Przełęcz Passo Pordoi – schronisko Rif. Forcella Pordoi, bez trudności, 1h45, 600m. podejścia

Większość turystów, którzy chcą dostać się od południa na płaskowyż Selli, korzysta z kolejki kabinowej. Ma ona swoją stację dolną na przełęczy Passo Pordoi, a górną pod szczytem Sass Pordoi. Alternatywą do wjazdu kolejką jest podejście na przełęcz Forcella Pordoi, która oddziela ten szczyt od reszty masywu. Droga jest mało interesująca i mozolna. Nadaje się natomiast znakomicie do szybkiego zejścia.”

Mam więc plan i trzeba zabrać się za jego realizację. Wykracza on znacznie poza ramy planowanej wcześniej wycieczki po okolicznych szczytach, ale dzięki temu czuję się bardziej “naładowany” entuzjazmem.

Skończyłem pakowanie plecaka. Dochodzi godzina ósma. Umawiam się z zaspanym Heniem, że wrócę późnym popołudniem. Opuszczając śpiących towarzyszy słyszę na odchodne, Heniowe “Tylko się gdzieś nie zwal ze skały”. Obiecując, że nic takiego się nie wydarzy, ruszam “łapać stopa”.

Idę wzdłuż szosy do Canazei i zawzięcie macham ręką. Niestety, nikt nie reaguje na moje znaki. Pewnie gdybym był blondynką... ale nie jestem. Zrezygnowany ruszam wzdłuż rzeczki w kierunku Canazei. Krok mam dosyć długi więc dosyć szybko pokonuję te kilka kilometrów. Docieram w końcu na główny przystanek autobusowy. Wchodzę do lokalu, gdzie jak mi się wydaję mogę kupić bilet. Po krótkiej, angielsko–migowej konwersacji, dowiaduję się wszystkiego. Za pięć minut mam autobus a bilet kupuje się u kierowcy. Uradowany czekam na prawie pustym przystanku. Autobus jest punktualny i dokładnie o 8.50, biedniejszy o 3000 lirów, jadę na Passo Pordoi. Uprzejmość kierowcy i widok wolnych siedzeń wprawiają mnie w jeszcze lepszy humor. Oprócz mnie jadą tylko cztery osoby. Podróż mija mi na podziwianiu wspaniałego krajobrazu Dolomitów.

Kwadrans po dziwiątej stoję na opustoszałej jeszcze, o tak wczesnej porze, przełęczy. W promieniach porannego słońca znajduję miejsce startu do dzisiejszej wędrówki. Wygodną asfaltową drogą idę w kierunku mauzoleum-pomnika z czasów I Wojny Światowej. Jestem całkowicie rozluźniony i czuję jak bierze mnie głód. No tak – w ferworze przygotowań nie zjadłem śniadania. Znajduję drewnianą ławeczkę i przeglądając mapę pochłaniam tabliczkę czekolady.

Asfalt kończy się niewielkim placem parkingowym. Stojące tu cztery samochody należą pewnie do porannych zdobywców ferrat, którzy wyszli wcześniej ode mnie. Zaczynam podchodzić wąską ścieżką w kierunku pionowych ścian masywu Selli. Ostro w górę wspinam się nietrudnym terenem. Pewnie muszę iść szybko, bo czuję jak mi z wysiłku dech zapiera. W dole dostrzegam dwie grupy ludzi idących moim śladem. A więc wyszedłem w porę i uda mi się uniknąć przewidywanego “tłoku” na ferracie.

Zmęczony szybkim podejściem stoję pod pionową, kilkupiętrową ścianą. Grupka ubierających się Włochów i metalowa tabliczka sugerują początek Via Ferrata Cesare Piazzetta. Jednak przewodnik nie kłamał. Ściana gładka jak pupa niemowlaka. Mina mi rzednie, gdy widzę co robią Włosi. Ubierają specjalne buty wspinaczkowe i całościowe uprzęże. Co ja tu robię ze swoim plecakiem i “ciężkimi” butami ?. Wszystko jest dla ludzi – trzeba spróbować. Zakładam swoje żelastwo i ustawiam się w małej kolejce do początku ferraty. Czekam dosyć długo gdyż jeden z Włochów zaklinował się na wysokości drugiego piętra. Utrzymując się liny nie może znaleźć oparcia dla nóg i nerwowo nimi przebiera. Wygląda to dość komicznie ale jemu pewnie nie jest do śmiechu. W końcu przychodzi moja kolej i wchodzę po linie. Muszę przyznać, że “pakowanie” jest ostre. Nogami odpycham się od ściany “na tarcie” i praktycznie przez cały czas pozostaję w ogromnej ekspozycji. Przechodzę ten odcinek z dużym wysiłkiem.

Na wąskiej skalnej półce mijam odpoczywających Włochów i dysząc jak lokomotywa wchodzę w wąski komin. Ponieważ nie mieszczę się tam z plecakiem, idę zewnętrzną stroną. Z duszą na ramieniu kończę ten nieprzyjemny ale krótki odcinek. Moim oczom ukazuje się teraz wiszący nad szeroką szczeliną mostek. Przejście na drugą stronę nie jest pozbawione dreszczyka emocji. Super wrażenie.

Od dłuższego czasu wspinam się mniej lub bardziej pionowymi ścianami. Właśnie doszedłem do nieprzyjemnego miejsca. Drogę zagradza mi wąska, gładka i pochylona w kierunku przepaści nie ubezpieczona płyta. W ścianie znajduję gotowe haki do asekurowania się własną liną. Teraz rozumiem dlaczego Włosi taszczyli takową linę ze sobą. Analizuję sytuację i dochodzę do wniosku, że nie jest źle. Skała jest sucha, tarcie duże a na ścianie całkiem dobre chwyty. Ostrożnie pokonuję przeszkodę. Teraz już nie wydaje mi się taka groźna. Wypijam prawie cały zapas wziętego płynu i ruszam dalej.

Dochodzę do kolejnych ubezpieczeń, gdzie spotykam dwójkę Anglików. Pozdrawiamy się wzajemnie. Odpoczywam trochę i czekam, aż pokonają oni widoczny odcinek ferraty. A mają z tym pewne problemy gdyż niewielka rysa kończy się okapem. Widzę jak jeden z Anglików pomagając sobie kolanem pokonuje ten trudny odcinek. Ma chłop szczęście i kolano wychodzi cało z tej niecodziennej próby. Drugi ze wspinaczy podciąga się na rękach i elegancko ląduje za przewieszką.

Od momentu wyjścia z Passo Pordoi minęły dwie godziny. Według przewodnika czeka mnie jeszcze 3 godziny wspinaczki na Piz Boe. Mam jednak nadzieję, że znajdę się na szczycie trochę szybciej. Narzuciłem sobie bowiem ostre tempo – co wydaje się potwierdzać ostry rytm mego serca. Przyjemnie zmęczony kończę podziwianie cudownych widoków i szykuję się do wejścia w ścianę.

Ubezpieczenia skończyły się i dochodzę do skrzyżowania szlaków. Kilkunastu lekko ubranych ludzi sugeruje bliską obecność szczytu. Nie mylę się. Piarżyste zbocze wyprowadza mnie na trzytysięczny Piz Boe. Jestem uradowany i dumny ze swojego wyczynu. Zerkam na zegarek i z niedowierzaniem stwierdzam godzinę dwunastą. Dwie i pół godziny zamiast pięciu ! No,no – nieźle przyłożyłem. Moje szczęście zakłóca jednak “panorama” szczytu. Zamiast garstki podobnych do mnie “wspinaczy”, chłonących w zamyśleniu piękno gór, zastaję ... cywilizację. Jest “budka z hamburgerami” przypominająca małe schronisko, drewniany taras widokowy i jakaś sporych rozmiarów prostokątna antena (coś dla Sebastiana). A do tego jeszcze trudno gdzieś się ulokować – tyle ludzi. Nie powinienem się temu dziwić, w końcu łatwo można tutaj dojść z górnej stacji kolejki na Sass Pordoi. Zbiorowisko niesamowite. Królują stroje miejskie, a nawet, w przypadku dwóch Włoszek, prawie wieczorowe (sic!). Nie wyobrażam sobie wejścia tutaj, nawet łatwym szlakiem, tylko w sandałkach...

Wypijam ostatnie krople posiadanego zapasu wody i ze smakiem zajadam się batonikami. Słońce grzeje niemiłosiernie. Siedząc na przewróconym bloku skalnym podziwiam panoramę Dolomitów. Z Piz Boe doskonale prezentuje się lodowiec Marmolady. Przyjemnie jest odpoczywać sobie spoglądając na “cały” świat z góry, z 3152 metrów npm. Bajecznie...

Godzina wczesna lecz czuję potrzebę zmiany otoczenia. Zdejmuję z siebie wszystkie atrybuty potrzebne na ferracie i schodzę w kierunku schroniska Rif. Boe. Zejście jest łatwe więc ze zdziwieniem spostrzegam poniżej kilkudziesięcioosobową kolejkę stojącą przed rozpoczynającymi się ubezpieczeniami. Ponieważ perspektywa długiego oczekiwania napawa mnie niepokojem to z dużą radością odnotowuję możliwość swobodnego ominięcia zatoru. Ludzie przyklejeni do stalowej liny zostawiają tyle wolnego miejsca od strony urwiska, że ze spokojem, w bezpiecznej odległości, można ich ominąć. Paru turystów właśnie tak robi. Robię to i ja. Patrząc z boku, wygląda to dość komicznie. Ale każdy idzie tak, jak czuje się bezpiecznie...

W schronisku i przed schroniskiem jest bardzo dużo ludzi. Pragnienie nie daje mi spokoju więc mimo “węża w kieszeni” kupuję półlitrową butelkę wody. W sklepie na dole mógłbym za tyle samo nabyć 7 litrów... ale do sklepu jest daleko a pić się chce. Siedząc po schroniskiem oglądam znaną mi od wczoraj panoramę masywu Selli. Księżycowy krajobraz. Czeka mnie teraz przejście na przełęcz Forcella.

Droga do schroniska Forcella minęła bardzo szybko. Zastanawiam się czy nie wejść jeszcze na Sass Pordoi do górnej stacji kolejki. Eeeee.... pewnie nic tam nie ma. Zaczynam więc schodzić w kierunku przełęczy Pordoi. Szybko zbiegam po stromym piarżysku. W dole widzę już miejsce porannego wymarszu. Teraz jednak olbrzymie parkingi są pełne samochodów a okoliczne łąki przypominają nadmorską plażę w szczycie sezonu. Pogoda jest cudowna więc nie ma się czemu dziwić. Schodzę jeszcze niżej i robię to co reszta – rozkładam się na zielonej trawce.

Jest dopiero czternasta a już jestem z powrotem na Passo Pordoi. Dobre tempo. Niestety, autobus do Canazei odjeżdża dopiero o piętnastej. Nie chce mi się czekać więc sprawdzam na mapie alternatywne rozwiązanie. Znajduję kilkukilometrowy szlak do Canazei, omijający serpentyny i ciągnący się prosto w dół. Na mapie co prawda jest, ale w praktyce nie mogę trafić na jego początek. Błąkam się po obrzeżach parkingów i znajduję dość szeroką ścieżkę. Uradowany śmiało ruszam do przodu. Dziwi mnie tylko brak oznaczeń. Nawet nie wiem jak to się stało, ale wychodzę na jakieś wzniesienie gdzie ścieżka się kończy... Jeszcze raz sprawdzam na mapie i wreszcie odnajduję przyczynę swego błędu. Schodzę trawiastym zboczem w kierunku widocznej na dole szerokiej “polnej” drogi. Okazuje się ona zagubionym szlakiem. Teraz są i czerwone znaki. Zejście przypomina mi trochę nasze Beskidy – łąki, lasy, łagodne zbocza.

Przed piętnastą docieram do Canazei. Jestem więc tutaj szybciej niż byłbym autobusem. Tą samą drogą co rano udaję się do Campitello. Ale się zdziwią gdy mnie zobaczą ! Pewnie wylegują się w namiocie albo wjechali kolejką na jakąś górkę – jak zamierzali to zrobić wczoraj.

Uff... chodzenie po asfalcie męczy bardziej niż wspinanie się po skale. Ale jestem już na miejscu. Wchodzę na camping i szukam Temperówki. Hmm... wydawało mi się, że to tutaj wczoraj się rozbijaliśmy. Ciekawe... Obchodzę wszystkie trawniki ale ani śladu namiotu, nie mówiąc już o Temperówce. Sytuacja jest dosyć dziwna ale szybko znajduję rozsądne wytłumaczenie. Pewnie zdecydowali się spędzić przyszłą noc w innym miejscu. Żeby nie płacić za drugą dobę, zwinęli namiot i wynieśli się z campingu. Wieczorem - pytanie tylko o której - przyjadą tu po mnie. Ponieważ chcieli wjechać kolejką na pobliski szczyt, to samochód powinien stać na parkingu. Pójdę więc ich poszukać a przy okazji zrobię małe zakupy. Skrzętnie wykonuję co postanowiłem.

Niestety, na całym parkingu przy stacji kolejki nie ma Temperówki. Może są w Canazei ? Może, ale ja jestem w Campitello i chce mi się pić. kupuję w sklepie wodę mineralną, brzoskwinie i winogrona. Wracam na camping z nadzieją spotkania swoich towarzyszy. Lipa. Auta ani śladu. Posilam się trochę i idę do recepcji, która o tej porze powinna być zamknięta. Trzeba jednak spróbować. Na tablicy ogłoszeń koło recepcji nie zostawili żadnej informacji ale za to recepcja jest otwarta. Siedząca za biurkiem kobieta w niczym nie przypomina wczorajszego jegomościa. Mimo wszystko próbuję się z nią porozumieć co do naszego pobytu, ale język włoski stanowi dostateczną barierę utrudniającą to zadanie. W końcu dziwnie żywiołowo reaguje na słowo “Poland”: “Aaaa.... Polaco....quatro Polaco !”. No, wreszcie zajarzyła. Wskazuje przy tym na parking za oknem, jakby mieli się tam znajdować. Sprawdzam, ale moich towarzyszy tam nie ma. Domyślam się, że przy pracy zatraciła poczucie czasu. Pytam się, czy moi przyjaciele zapłacili za nocleg – bo jak nie, to ja chcę i mogę zapłacić. Dziwnie podniesionym tonem zapytuje czy mam paszport. Zgodnie z prawdą odpowiadam, że mam. Z ulgą informuje mnie zatem, że jest już “bezahlen” i mogę sobie iść. Nie zdążyłem jeszcze otworzyć ust, a ponownie słyszę dobitne “bezahlen, Polaco bezahlen !”. No dobrze, nie upieram się. Pewnie zapłacili skoro się zwinęli z campingu. Pani za biurkiem wydaje się być czymś przestraszona, opuszczam więc recepcję zastanawiając się czym to ją tak wystraszyłem. Postanawiam resztę dnia spędzić w Canazei. Może spotkam tam moich przyjaciół ? Dochodzi szesnasta. Po raz trzeci tego dnia idę tą samą drogą i raz po raz obserwuję pobliską szosę. O rany ! Jedzie Fiat Tempra Kombi na katowickiej rejestracji ! Co sił macham rękami w nadziei, że mnie zauważą. Nagle Temperówka zwalnia. Udało się. Biegnę w kierunku szosy a po chwili sadowię się na tylnej kanapie samochodu.

Całkowicie zmienili plany i nasze spotkanie okazuje się zbawienne. Podobno miejsce które wybraliśmy wczoraj jest odwiedzane przez słońce dopiero po południu. Z tego względu namiot długo był mokry i Heniu nie chciał powtarzać podobnego suszenia nazajutrz. Z campingu wyjechali godzinę przede mną ! Krótko streszczam im dzisiejszy dzień i częstuję owocami. Sebastian niedowierza mojej relacji bo uważa, że w tak krótkim czasie nie mogłem tego wszystkiego przejść. Trochę mi to pochlebia, bo wychodzi na to, że całkiem dobry ze mnie piechur. Heniek pyta się, czy zapłaciłem za camping. (???) No nie.....chyba żartuje. “Przecież to wy zapłaciliście !” - odpowiadam.

Owszem, byli w recepcji i spędzili tam pół godziny. Pani – którą i ja spotkałem – szukała naszej karteczki meldunkowej oraz “jakiegoś” paszportu. Szukała według różnych kluczy ale nic to nie dało. Stwierdzili więc zgodnie, że to ja musiałem rano zapłacić.

Sytuacja zrobiła się zaiste ciekawa. Teraz zaczynam rozumieć przestrach i podniesiony ton owej Pani. Bała się, że ja też uprę się płacić i będzie musiała jeszcze raz przeszukiwać to, co już przeryła na wszystkie strony. Tym samym wyjaśnia się sprawa “owego” paszportu. Przy zameldowaniu zabierają paszport delikwentowi a oddają go dopiero przy opłaceniu pobytu. Mojego paszportu nie można było znaleźć, bo wczoraj wieczorem odruchowo zgarnąłem go ze stołu. Tylko jak wytłumaczyć brak karteczki meldunkowej ? Tego nie wie nikt. W każdym razie postanawiamy nie wracać po raz trzeci na camping. Pani z recepcji dostałaby chyba zawału, gdyby “quatro Polaco” powtórnie upierało się płacić. Jak nie chcą od nas pieniędzy – to nie.

Wyjeżdżamy z Campitello w kierunku... no właśnie, jakim ? Heniu informuje mnie, że przemieszczamy się w grupę Pala. Koniecznie na camping, gdzie słońce pojawia się rano i namiot może szybko wyschnąć. Sebastian czyta w przewodniku o najtrudniejszej ferracie Dolomitów – Stella Alpina. Znajduje się ona właśnie w grupie Pala. Odnotowuję jeszcze wyjątkowe zainteresowanie Henia tą ferratą i zasypiam...

Budzę się z uczuciem palącej głowy. Kasia zauważa, że jestem mocno spalony na twarzy i za uszami. Faktycznie – zapomniałem się rano wysmarować kremem a słońce dawało ostro. Teraz wychodzi moja nieostrożność. Smaruję się mazidłem aby chociaż trochę ulżyć piekącej skórze.

Jesteśmy w Tonadico. Chłopcy z przednich siedzeń wypatrzyli na mapie camping. Wkrótce po tym wydarzeniu, Temperówka ostrymi serpentynami Dolomitów Pala pnie się w górę. Dojechaliśmy na miejsce. Camping “Castelpietra” pełen jest domków i karawanów a miejsca na namiot nie widać. W recepcji spotykamy długowłosego faceta z uśmiechem oznajmiającego nam brak miejsca. Heniu próbuje wyprosić chociaż kawałek trawnika dla naszej małej “tiendy” – nic z tego. Sebastian znowu zaczyna snuć plany o morzu i to przypomina nam o gromadzących się na horyzoncie chmurach. Pada pytanie o prognozę pogody. Ku naszemu zaskoczeniu miły Włoch podaje nam komputerowy wydruk prognozy na najbliższe trzy dni. Usiłujemy rozwikłać tę Włoską zagadkę ale coś mizernie to wychodzi. Sprawa się wyjaśnia gdy długowłosy podnosi rękę i przekręca kciuka w dół. Wiemy, że oznaczać to morze tylko jedno – stopniowe pogorszenie pogody. Do następnego pola namiotowego jedziemy tylko dzięki optymizmowi przejawianemu przez niektórych uczestników wyprawy.

Wróciliśmy do Tonadico. Po kilkunastu kilometrach przejeżdżamy przez Mezzano i w małej wsi Imer znajdujemy niezgorszy camping “Imer Calavise”z miejscem na sporą liczbę namiotów. Wszystkie negocjacje spadają na moją głowę. Recepcją zawiaduje młody chłopak – chyba syn właścicieli tego “ośrodka”. Na moje zapytania – generowane w języku angielskim – odpowiada zwykle “si, si”. Trochę mnie to zbija z tropu i dalsza część rozmowy toczy się językiem migowym. Co ciekawe, według niego jutro ma być słonecznie i o żadnych deszczach mowy nie ma. Heniek nie dowierza tym zapewnieniom. Nasz dalszy pobyt w Dolomitach zależy teraz od stopnia tego niedowierzania. Dzisiaj bowiem panem naszego losu jest Heniek i jutrzejsze plany tylko on może ustalić. Dlaczego ? No bo jutro nasz przyjaciel kończy 36 lat swojego żywota i ten przywilej słusznie mu się należy. Dzielimy się na dwa obozy – jedni już dzisiaj chcą jechać w kierunku Wenecji a drudzy chcą zanocować i podjąć decyzję na podstawie porannego stanu nieba. Całym ciałem i duszą należę do tych ostatnich. Heniek decyduje o wygranej Dolomitowców. Jest późno więc rozbijamy namiot, szykujemy obiad i korzystamy z dobrodziejstw tutejszego zaplecza gospodarczego. Oczywiście chodzi o prysznic. I tutaj spotyka nas niespodzianka. Ciepła woda leci tylko po wrzuceniu odpowiedniego żetonu (do nabycia w recepcji). Co ciekawsze, ciepła woda leci potem przez około 4 minuty i trzeba się spieszyć. Jeszcze lepiej rozwiązana jest sprawa umywalek. Podchodzę do takiej aby się obmyć, odkręcam czerwono oznaczony kran.... a tu nic nie leci. Zimnej wody jest pod dostatkiem. Pod umywalką, z podłogi wystaje jakiś “dzyndzel”. Zaciekawiony przyciskam go nogą... i czuję gorącą wodę na rękach. Tak to sobie wymyślili...

Pomału szykujemy się do spania. Z Kasi kolankiem jest już lepiej ale nie zwalnia to mnie z obandażowania nadwyrężonego miejsca. To powinno przyśpieszyć rekonwalescencję. Czas pomyśleć także o jutrzejszym jubilacie. Zaplanowałem sobie wcześniej, że o północy wystrzelimy z szampana. Realizuje swój plan z pomocą owego młodzieńca z recepcji. Pożyczam od niego na noc cztery kieliszki. Całe to oprzyrządowanie wraz z butelką szampana ląduje pod tropikiem. Tutaj powinno być bezpieczne. Nastawiam jeszcze budzik na stosowny moment.

W namiocie robi się wesoło. Ani myślimy spać. Rozmawiamy na różne tematy, dowcipkujemy i w miłej atmosferze szybko upływają późno wieczorne godziny.

O północy wkraczam z szampanem i kieliszkami. Zaskoczonemu Heniowi śpiewamy co trzeba i delektujemy się napojem. Niecodzienna to sytuacja, aby pod namiotem, o północy, z dala od domu pić szampana w kieliszkach... mam nadzieję, że niektórzy z nas zapamiętają ten moment na dłużej.



Piz Boe (3152m)














Główny cel ferraty Cessare Piazzetta, która prowadzi przez zbocze w 3/4 części zdjęcia.