Strona główna
Maratony i Ultramaratony
Dolomity - via ferraty
100km - Kalisz 2006
100km - Wiedeń 2007
Dolomity 1998
1. Narodziny początku
2. Miesiące przygotowań
3. Przed wyjazdem
4. Piątek 24.08
5. Sobota 22.08
6. Niedziela 23.08
Galeria - di Sesto
7. Poniedziałek 24.08
8. Wtorek 25.08
Galeria - Sella
9. Środa 26.08
10. Czwartek 27.08
Galeria - Pala
11. Piątek 28.08
12. Sobota 29.08
13. Niedziela 30.08
Mapa podróży
Blog
Księga gości
   
 


W nocy obficie zaparowane szyby pokryło coś w rodzaju szronu. Na tej wysokości jest to całkiem możliwe. Już wcześniej czułem, że marznie mi prawa noga. Ciasnota w samochodzie pozbawiła mnie jednak możliwości zmiany pozycji, obudziłem się więc rano ze zdrętwiałą od zimna nogą. Wzbudzając powszechne niezadowolenie, obrzucony paroma przymiotnikami wysiadam z Temperówki. Z miejsca zostaję porażony zimnem poranka. Cóż za wspaniałe otoczenie! Spaliśmy pod imponującą swoimi rozmiarami pionową ścianą skalną. Oddziela nas od niej kilkudziesięciometrowy pas kosodrzewiny. Całe szczęście, że nie wiedziałem tego w nocy. Zastanawiałbym się pewnie, czy coś zaraz na nas nie spadnie. Oooo... po drugiej stronie drogi cudowna panorama pobliskiej doliny. Widać nawet najwyższą w Dolomitach Marmoladę! Jest pięknie ale i zimno. Idę założyć polara.

Szmer zamykanego zamka centralnego nie był w stanie mnie jednak zaskoczyć. Ku ogromnemu rozżaleniu niektórych członków wyprawy zdołałem otworzyć bagażnik. Paradując przez moment w stroju topless widzę jak Heniek bije się palcem po czole. Ciekawe po co to robi. Pewnie ma poranne bóle głowy. Nie przejmując się dolegliwościami Henia ubieram coś cieplejszego.

Towarzystwo nie kwapi się jakoś do opuszczenia Temperówki. Postanawiam sam zadbać o wodę na herbatę. Schodzę drogą pół kilometra w dół ale wody ani śladu. Wracam do samochodu i idę pareset metrów w górę. Tym razem także pudło. Będziemy robić herbatę na wodzie gazowanej, której jeszcze trochę mamy. Kilkadziesiąt metrów w górę od naszego noclegu, po przeciwnej stronie szosy, znajduję wygodną kamienistą “zatoczkę” z kilkoma ławeczkami. Będziemy mieli gdzie zrobić śniadanie. Używam całej swojej elokwencji. Pod jej wpływem Heniek decyduje się podjechać autem na “mój” placyk. Robimy herbatkę z bąbelkami i kanapki z cebulą. Na szosie zaczyna się ruch. Co jakiś czas przejeżdża autobus, tudzież Włoch na swojej kolarzówce...a właśnie! Włosi to maniacy kolarstwa. Pełno ich jeździ po serpentynach. Sportowy to naród. Przekonujemy się zresztą o tym za chwilę.

Na naszym parkingu robi się gęsto od samochodów. Średnio z 2 samochodów na każde 3 stojące wychodzą Włosi obładowani linami, hakami i innym żelastwem. A jednak. Idą wspinać się po ścianie pod którą spaliśmy. Pogoda wspaniała więc nie ma co się dziwić. Podjeżdża dwóch pacjentów małym Jeepem. Biorą liny i telepią się pod ścianę. Też bym tak chciał... Hmm.....coś tu jednak nie gra. Coś mi nie pasuje. Jasne! Uzmysławiam sobie właśnie, że oni zostawiają tu swoje samochody na cały dzień. I to bez obawy o kradzież. Tak to tutaj jest. Można wszędzie zostawić autko i wyruszyć w góry. Po prostu inna mentalność północnych Włochów. Zresztą złodzieje tak wysoko nie wjeżdżają... Korzystamy z tej dogodności dosyć często.

Jemy, pijemy, ustalamy plany. Nasz parking znajduje się poniżej przełęczy na której zaczyna się dzisiejsza trasa. Droga zejściowa ma swój koniec poniżej miejsca postoju. Stoimy zatem dokładnie po środku. I tak ma być. Co nas dzisiaj czeka ? Czytam w przewodniku:

“T734 Via Ferrata delle Mesules, bardzo trudno, 3h odcinek wspinaczkowy, 6h do schroniska Pisciadu, 6h30 do schroniska Boe, 8h z zejściem doliny Val Lasties

Jedna z najwspanialszych, klasycznych ferrat Dolomitów. Śmiało poprowadzona trasa pokonuje gigantyczne urwisko południowo-zachodniej krawędzi Selli. Ferratę zalicza się do bardzo trudnych, głównie ze względu na połączenie miejsc wymagających technicznej wspinaczki z wyjątkową ekspozycją, robiącą wrażenie nawet na doświadczonych górołazach. Należy ona do najstarszych i powstała już na początku naszego wieku! Ferrata kończy się na krawędzi płaskowyżu, ale zwykle trasa jest kontynuowana przez plateau, nie ma bowiem dogodnej, bliskiej drogi zejścia.[...] Ferratę kończy wejście na Piz Selva, pozostała część trasy jest opisana w T735”

Jejku. Zapowiada się klasyczna robota. A dalej ?

“T735 Wędrówka zachodnim skrajem płaskowyżu Selli, nieco trudno, 2h z Piz Selva do schroniska Pisciadu

[...] Oprócz oryginalnych widoków na plateau możemy również, zwłaszcza z krawędzi płaskowyżu, podziwiać dalekie panoramy.[...]”

Hmm...my do schroniska nie będziemy dochodzić. Według mapy możemy skręcić wcześniej na T709. Co na to przewodnik ?

“T709 Schronisko Rif. Piz Boe – schronisko Rif. Pisciadu, nieco trudno, 1h45

[...] Interesująca wycieczka przez stale zmieniające się krajobrazy, jakby z innej planety. [...]”

Świetnie. Przejdziemy ją w odwrotnym kierunku, ale do Rif. Boe też nie pójdziemy. Zejdziemy wcześniej na szlak T730. Tak jak jest na mapie. To najkrótsza droga powrotu do samochodu a i tak mamy dzisiaj sporo to wykoszenia. Co jest napisane o drodze zejściowej ?

“T730 Pian Schiavaneis – dolina Val Lasties – schronisko Boe, nieco trudno, 3h, 1060m. podejścia

Dolina Val Lasties jest drugą co do wielkości wrzynającą się w masyw Selli. Zwłaszcza jej górne partie do złudzenia przypominają suche doliny pustynne. Jest klasycznie wykształcona, oryginalna i piękna, a trasa – wiodąca jej dnem na płaskowyż - cieszy się sporą popularnością."

Bardzo ładnie. O takie doznania nam chodzi. Plan działania opracowany. Pakujemy plecaki, zamykamy samochód i ruszamy ku przełęczy Passo Sella. Nastroje znakomite. Pogoda także. Jedynie brakuje nam wystarczającej ilości picia. Z nadzieją znalezienia wody wspinamy się wzdłuż serpentyn na przełęcz.

Passo Sella wita nas sporą ilością turystów. Większość to wycieczki autokarowe. Co z wodą ? Przypada mi zaszczytne zadanie zakombinowania trzech litrów płynu po zerowych kosztach. Wchodzę do pierwszego sklepiku i proszę jegomościa najpierw o zwykłą wodę, potem o “water” i w końcu o “wasser”. To ostatnie trafia do niego, ale odmawia. Tutaj woda to towar deficytowy i za darmo zwykle jej nie ma. Co robić ? Jest jeszcze restauracja ale przed drzwiami straszą już ceny toalet. Wchodzę jednak i szybko kieruję się do lady. Tym razem miła młoda Włoszka reaguje na moje “water” nieoczekiwanym “cold or warm ?”. Hamując zaskoczenie wybieram jednak zimną odmianę kranówki. Po chwili wręcza mi napełnione butelki. Czym prędzej opuszczam elegancki lokal. Mam raczej nieodpowiedni strój aby dłużej przebywać pod tym gościnnym dachem.

Kierujemy się na ścieżkę prowadzącą do początku ferraty. Przechodzimy trawiaste zbocze i dalej idziemy dłuższy czas po kamiennych blokach. Wreszcie podchodzimy pod stromą ścianę z tabliczką oznajmiającą początek ferraty Mesules. Spotykamy tu parę grupek Włochów szykujących się do wspinaczki. Podnoszę głowę i dostrzegam kilkanaście żywych obiektów zwisających na pionowej ścianie. No,no...tam idziemy. Zakładamy oprzyrządowanie i ruszamy do boju. Heniek, Sebastian, Kasia i ja.

Wspinaczka pierwszorzędna. Oczywiście lina i haki bardzo pomagają. Sebastian chcąc wyminąć grupkę Włochów zapchał się w ścianie. Z pomocą jednego z nich wpina w końcu lonżę do liny i idzie dalej. Miejscami pomagam Kasi wyszukiwać stopnie dla nóg. Jest naprawdę bombowo. Dochodzimy do wąskiego i bardzo stromego kominka. Tutaj zaczyna się zabawa. Lina umocowana jest bardzo głęboko i z plecakiem trudno się do niej docisnąć. Nie ma wyjścia. Przepinam asekurację i idę zewnętrzną stroną, znacznie oddalony od liny. Gdyby Mama mnie teraz widziała.... Na szczęście chwyty i stopnie dopisują. Nagle komin się kończy i zwrotem o 180 stopni osiągam drabinkę. Kompletna ekspozycja. Między nogami głębia pionowej ściany. Jest świetnie i adrenaliniasto w żyłach. Dalej wspinaczka nie robi już na mnie takiego wrażenia. Cały czas jednak wspaniałe widoki, uczciwe wspinanie po skale i linie. Po jakimś czasie kończą się ubezpieczenia. Idziemy kamienistym urwiskiem i doganiamy Heńka z Kotem. Siedzą sobie wygodnie na dość obszernej kamienistej “polanie”. Zjadamy słodkie co nieco i w dalszą drogę.

Wspinaczka kończy się na szczycie Piz Selva 2941 m.. Co za niesamowite widoki ! Jak okiem sięgnąć krajobraz księżycowy. Masa kamieni, piarżysk i ściętych skał. Wszędzie “prawie” płasko. Tak, jakbyśmy weszli na pieniek drzewa – na zewnątrz jest stromy a górę ma płaską – tylko rozmiary trochę inne. Pierwszy raz w życiu widzę takie zjawisko. Zauroczeni siadamy sobie wygodnie na plecakach. W pobliżu doskonale widoczna Marmolada ukazuje nam białe piękno swojego lodowca. Heniek robi zdjęcia. Zjadamy trochę zapasów. Sprawdzamy na mapie dalszą drogę. Rozbieramy się z uprzęży i kasków. Pakujemy wory i jazda dalej. Na sąsiednim “szczyciku” widzimy kilkumetrowy krzyż. To prawie trzytysięczny Piz Miara. Kierujemy tam swoje nogi. Razem z Sebastianem zdobywamy wzniesienie. Heniek z Kasią omijają szczyt i widzimy ich teraz daleko przed sobą. My też sobie skrócimy. Ruszamy inną drogą.

Jestem z Sebastianem na małej przełączce. Od kilkunastu minut oczekujemy pozostałej dwójki. Nadchodzą. Kasię boli kolano ale chodzić może. Stawiam diagnozę: wiązadło. Obiecuję po powrocie zabandażować tę kończynę. W wolniejszym tempie idziemy dalej. Nagle, kilkanaście metrów dalej spostrzegamy stadko kozic. Co za przedstawienie ! Z kilkoma innymi turystami zbijamy się w jedną grupkę. Nikt się nie rusza. Obserwujemy i fotografujemy to niecodzienne zjawisko. Dwa samce biorą się za łby. Jest nawet kilka małych. Nic sobie z nas nie robią.

Dochodzimy do rozwidlenia szlaków. W oddali widać Piz Boe i stację kolejki linowej. Nie idziemy tam - schodzimy. Piękne widoki towarzyszą nam nieustannie.

Sebastian poleciał gdzieś w dół. Heniek zostawia Kasię pod moją opieką i przyspiesza tempa. Pojawia się coraz więcej zieleni i trochę kosówki. To znak, że schodzimy coraz niżej. Wtem, zaskoczenie. Ktoś gra na trąbce ! Efekt akustyczny niesamowity. Dźwięk odbija się od okolicznych urwisk i powraca echem. Zaskakujące. Idziemy dalej i na sporej łączce spotykamy Henia. Wszystko się wyjaśnia. Poniżej na kamieniach siedzi sobie gostek z trąbką i co jakiś czas pogrywa. Temu to dobrze ! Zachodzące słoneczko przygrzewa, trawka miękka, lekki wietrzyk. Heniu nas opuszcza. Przez chwilę odpoczywamy pod małym drzewkiem, gdzie Kasia wygrzewa kolano a ja prawie zasypiam. Trzeba jednak iść dalej. Pozdrawiając mijanego muzyka niespiesznie schodzimy. Po jakimś czasie docieramy pod niewielki wodospadzik. Są tutaj i nasi “sportowcy”. Po minie Henia łatwo oceniam temperaturę wody. Domyślam się, że jest bliska zeru absolutnemu. Chwilka oddechu.

Pomału zbliżamy się do szosy. Samochód jest teraz powyżej nas i musielibyśmy do niego podchodzić. Ale od czego mamy Sebastiana. Znika za pobliskim zakrętem udając się po Temperówkę. My schodzimy wprost do szosy, gdzie łaskawie poczekamy aż podjedzie. Po piętnastu minutach marszu znajdujemy wygodne miejsce. Ja znajduję tu zaparkowany samochód moich marzeń. Nie powiem jaki ale oglądam go na wszystkie strony.

No wreszcie. Przyjechał. Ładujemy się do auta, a ponieważ zbliża się wieczór, czas pomyśleć o noclegu. Tym razem żadnego samochodu. Jedziemy więc w dół do ładnego miasteczka – Canazei. Niebieskie tabliczki informacyjne wyprowadzają nas wprost pod camping. Wychodzimy z wozu i zasięgamy języka co do cen. Sebastian uparł się nocować w lepszych warunkach niż namiot, więc pytamy o miejsca w domkach. Oczywiście brak. Możemy tylko rozbić namiot za około 12000 od głowy plus coś tam za samochód. Dowiadujemy się, że w pobliżu jest inny camping mający domki. No dobra. Odjazd. To pobliże okazało się odległą o 6 km następną mieściną - Campitello. Trafiamy do celu. Tutaj jednak także pozostaje alternatywny namiot. Co za wybredni ludzie ! Prysznice są darmowe. Prysznice ? O rany ! Trzeba się w końcu gdzieś jednak umyć ! Zostajemy. Recepcja niby nieczynna, bo jest po 20.00, ale miły Pan każe wypełnić mi blankiet meldunkowy. Przynoszę swój paszport i grzecznie stosuję się do jego rad. Wypełniłem. Należność zostaje ustalona na poziomie 61000 lirów. Chcę mu zapłacić, ale o ile go zrozumiałem to nie może on teraz przyjąć pieniędzy. Wszystko mam niby załatwić rano. OK. Odruchowo zabieram swój paszport zostawiając na stole kartę meldunkową.

Wyszukujemy sobie dogodne miejsce i Heniu parkuje samochód. Po wielu przymiarkach rozbijamy nasze cudeńko. Heniek nadzoruje wszystkie prace, gdyż namiot jest szczególny. Tudzież trzeba pamiętać o zepsutym zamku a w innym miejscu naciągnąć lepiej sznurki. Bez ofiar kończymy stawianie namiotu. Czas zabrać się za jedzenie. Heniek składa kuchenkę... a tu lipa. Gaz wydobywa się dołem. Zepsuta uszczelka. Do akcji przystępuje Sebastian. Przy słabym oporze Henia zabiera mu jakiś gumowy przedmiot z samochodu i wycina kółeczko. No tak, chłopcy z Centertela potrafią...

Trzeba wiedzieć, że Sebastian to maniak telefoniczny. Żadna antenka nie uszła jego uwadze. W czasie naszej dotychczasowej podróży dwie rzeczy wykonywał nad wyraz starannie. Pierwsza rzecz to częstowanie mnie czekoladką na serpentynach, druga rzecz to nieustanne rozglądanie się na lewo i prawo. Gdy tylko wypatrzył jakiś maszt z kawałkiem żelastwa, wzdychał i wpadał w zachwyt. Co kawałek sprawdzał też, czy Henia GSM jest w zasięgu. Gdy tylko na komórce przybywało kilka kreseczek mocy, twarz Sebastiana rozpromieniała się. Beznadziejny przypadek. Ale pomysły to ma. Jednym z nich była chociażby antena samochodowa. Temperówka ma urwaną antenę, więc radio trochę trzeszczało. Sebastian zrobił antenę z puszki po piwie. Całkiem dobra. Potem udoskonalił swój wynalazek i zamiast zgniecionej puchy zatknął na dachu samochodu widelec ! Eleganckie to rozwiązanie przetrwało próbę czasu. Jeździliśmy z widelcem do upadłego. Innym razem zabrał się za naprawę przepalonego bezpiecznika odpowiedzialnego za wentylator. Ponieważ brak nawiewu dawał się we znaki częstym parowaniem szyb to Heniu z dużym pobłażaniem pozwolił zamontować w Temperówce zdrutowany bezpiecznik. Tym razem pomysł się nie udał. Ostry smród spalenizny wydobywający się z wentylatora ostudził trochę nowatorskie zapędy Sebastiana. Było to zarazem ostatnie użycie elektrycznego wspomagania nawiewu.

Niestety, naprawa kuchenki była połowiczna. Z dwóch palników pozostał tylko jeden działający. Ale to już coś. Heniek ma jeszcze małą maszynkę na katusze. Wykorzystujemy ją. Gotujemy wspaniały posiłek – breja z makaronu, cebuli i mielonki. Palce lizać !

Jest już ciemno. Idę rozkoszować się ciepłą wodą z prysznica. Z przyjemnością stoję sobie w strugach ciepłej wody – pierwszy raz od kilku dni. Doprowadzam się do ładu i wracam do namiotu. Witają mnie jęki Henia. Gonił się z Sebastianem i rozwalił nogę. Zostawić ich na moment bez opieki to robią sobie krzywdę ! Na szczęście nic groźnego i możemy iść spać. Tym razem wszyscy ładujemy się do rozstawionej dwójki. Ciasnota duża ale nogi proste. Co do nóg, to Kasia kuśtyka z zabandażowanym przeze mnie kolankiem. Jutro powinno być lepiej. Podsumowujemy dzień. Heniek stwierdza, że nazajutrz będzie dzień gospodarczo – odpoczynkowy. Oznacza to długie spanie, kąpiele i golenia, pranie skarpetek, zakupy w mieście i ogólne byczenie. Sebastian dorzuca coś jeszcze o morzu – co było do przewidzenia, gdyż zawsze to robi w momentach ustalania planu. Pomysł “lenistwa” za bardzo mi nie odpowiada, zaczynam więc rozmyślać nad możliwością jakiejś krótkiej samotnej wycieczki. Nie czuję się zmęczony i szkoda mi dnia. Zamiast wylegiwania wolę katowanie w skale. Taki już jestem... Ale nic. Zobaczymy jutro.